Tag

tatry

Przeglądanie

Od kilkunastu lat jestem skoczkiem spadochronowym, obecnie już instruktorem i zawsze wydawało mi się, że bardzo trudno jest opowiadać o spadochroniarstwie ludziom, którzy nigdy nie skakali. O tym, co czuję i co przeżywam skacząc, o tym, co mi to daje i po co właściwie ciągle wyskakuję ze sprawnego samolotu. 

Ale potem przyszedł w moim życiu czas na jaskinie. Opowiedzieć o jaskiniach, to jest dopiero wyzwanie! Jest ciemno, zimno, mokro, do domu daleko… A jednak trudno porzucić ten podziemny świat i nie do końca jest jasne, dlaczego?

Bywają takie momenty, że czuję się niedorzecznie. Na przykład, kiedy jechałam z przyjaciółką na etap zimowy kursu speleo. Nie wiem co kupują „normalne” kobiety jadąc gdzieś razem na kilka dni, ale my kupiłyśmy kilka par rękawic roboczych, kilka par kuchennych oraz dwie pary kaloszy. Mało spałam, mało jadłam, sporo marzłam. Po powrocie do domu wyglądałam jak ofiara przemocy domowej, z błotem we włosach, niemiłosiernie posiniaczonymi kończynami oraz z szerokim uśmiechem na twarzy. 

w jaskini

Byłam całkowicie oczarowana tym podziemnym światem i wróciłam z myślą, że jaskinia to taki mały kosmos w samym środku Tatr, serce góry. Niemniej bardzo trudno było mi wytłumaczyć najbliższym, czym ja się tak zachwycam i po co włażę do tych jaskiń.

No właśnie, po co? Co odpowiadacie znajomym i rodzinie, kiedy Was pytają, dlaczego chodzicie po jaskiniach? Próbujecie tłumaczyć, czy wręcz przeciwnie? 

Oto moja osobista lista 10 ulubionych powodów, czyli dekalog przyjemności:

Odcięcie 

Uwielbiam chłód, ciemność, ograniczoną ilość bodźców, brak łączności. Lubię panujący w jaskini spokój. Jestem daleko od wszelkich trosk dnia codziennego, całkowicie od nich wolna. Czas płynie zupełnie inaczej niż na powierzchni. I cisza. Najcichsza jaką znam. W jaskini czuję, że docieram w głąb swojej duszy.

Kosmos 

Chodzenie po jaskini jest jak pobyt na innej planecie. Nieprzyjaznej, nieprzystępnej, niezamieszkałej. Niby jestem blisko dobrze znanego nam świata, a jednak znajduję się w kompletnie innej rzeczywistości. Lubię sobie wyobrażać, że jestem w środku góry, po której chodzą w tej chwili dziesiątki ludzi, nie mając pojęcia, co kryje się w jej wnętrzu. 

Wspinanie 3D

Jaskinia jest trochę jak wielki plac zabaw dla dużych dzieci. Tu nie ma ograniczeń, chwyty bywają wszędzie dookoła nas, nad nami i pod nami. Można się czołgać, pełzać, wspinać, nurkować, zjeżdżać na linie i na tyłku, możliwości jest naprawdę mnóstwo i dają dużo radości.

Błoto

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze starałam się być grzeczną i czystą dziewczynką. Chyba nie nabrudziłam się w życiu wystarczająco i dlatego tak bardzo lubię bezkarne czołganie się w błocie i chodzenie po wielkich podziemnych kałużach. Nie przeszkadzają mi włosy zlepione jaskiniowym błotem i brudne paznokcie. Jem kanapki bez mycia rąk. Jestem jak dziecko – brudna i szczęśliwa.

Zabawki

Liny, karabinki, rolki, crolle i małpy. Nasza córka od zawsze lubiła się bawić górskim sprzętem. Jako dwulatka kazała sobie wieszać linę na drążku w drzwiach, zakładała kask i próbowała się wspinać. Gdy miała 4 lata, zakładała w domu uprząż i wpinała karabinki w szczebelki schodów, następnie siebie w te karabinki. Obawiam się, że może z tego nie wyrosnąć. Ja wprawdzie w dzieciństwie nie bawiłam się takimi rzeczami, ale za to teraz nadrabiam i „bawię się” nimi z przyjemnością, chyba nie mniejszą niż ona.

Najciszej, najspokojniej, najciemniej

Nie znam takich miejsc na ziemi, w których byłoby ciszej, spokojniej, czy ciemniej. Słychać spadające pojedyncze krople wody i krew przepływającą w żyłach. Kiedy zgasimy światło, nie widać absolutnie nic. Choćbyśmy nie wiadomo jak długo próbowali przyzwyczaić wzrok do ciemności, nie zobaczymy nawet jednego zagubionego fotonu, niesamowite wrażenie. Jestem pewna, że po dłuższym czasie można by od tego zwariować.

Samodzielność i odpowiedzialność

Lubię być samodzielna oraz lubię działać w zespole i jaskinie mi to dają. Mam tylko to, co ze sobą wzięłam, umiem tyle, ile się nauczyłam, muszę zaufać partnerowi i swojej wiedzy. Nie mam kogo się poradzić. Jeśli coś pójdzie nie tak, mamy tylko siebie i nie należy się spodziewać pomocy przed ustaloną wcześniej godziną alarmową.

Walka z demonami

Każdy na nas ma swoje demony. Nie przepadam za zaciskami, nie lubię tkwić w ciasnym miejscu czekając w kolejce na przejście, nie lubię przepinki przy wychodzeniu ze studni. A jeśli już o studni i demonach mowa, to zwykle, kiedy jestem już na samej górze, tuż przed przepinką, nawiedza mnie natrętna myśl, że to by było strasznie nie fair, gdyby ta lina właśnie teraz się urwała.

Medytacja

To może brzmieć niedorzecznie, ale każdy kto medytuje, wie, że medytacja nie musi być równoznaczna z wielogodzinnym nieruchomym siedzeniem w pozycji kwiatu lotosu i mruczeniem pod nosem „om mani padme hum”. Medytacja to kontakt ze sobą, ze swoją duszą, ciałem i umysłem. Tu i teraz. W jaskini naprawdę dość łatwo znaleźć kontakt ze swoim tu i teraz.

Karbid

Nie ma piękniejszego światła, niż to, które daje ogień. Jest przyjemne dla oka, ciepłe i miękkie, rozchodzi się kuliście świetlistą łuną i lekko migocze. Jestem fanatyczną miłośniczką zapachu karbidu. Dla mnie jaskinie pachną błotem, metalem i karbidem. [Od pewnego czasu, ze względów ekologicznych, nie wolno używać karbidu w jaskiniach tatrzańskich].

Za co jeszcze można kochać jaskinie? Na pewno za możliwość eksploracji. Myśl, że jest się pierwszym człowiekiem, który postawił stopę w odkrytym właśnie miejscu, musi być niezwykle emocjonująca. Można zostawić po sobie wieczny ślad i nadać temu miejscu wymyśloną przez siebie nazwę.

jaskinia studnisko

Szczególnie ważny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których promuje się jednostki, jest też element wspólnoty. Wspólnych marzeń, wspólnego działania, wzajemnej pomocy i zaufania. Coraz mniej widzę aktywności, które ludzi łączą i integrują, a działalność jaskiniowa jest jedną z nich. Warto, abyśmy o tę wspólnotę dbali i ją szanowali, nie pozwalając środowisku i społeczeństwu się dzielić, bo tylko jedność buduje.

To jest mój tekst, który ukazał się w „Wiercicy” – biuletynie Speleoklubu Warszawskiego rok temu – niestety tak się zbierałam, żeby Wam go tu podrzucić, że zrobił się z tego kawał czasu. Swojej aktualności jednak nie stracił. A obiecywałam go Wam TUTAJ.

Jeśli ktoś z Was myśli o zostaniu grotołazem to TUTAJ znajdzie niezbędne informacje.

wiercica - biuletyn speleoklubu warszawskiego

Moim wizytom w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach, zwłaszcza tym zimowym, zwykle towarzyszą jakieś przygody. Pierwszy raz byłam tu w styczniu 2009 roku, na pierwszym kursie lawinowym dla turystów, prowadzonym przez ratowników TOPR. Wyszliśmy w góry za późno, nie sprawdziliśmy dokładnie prognozy, na podejściu zastał nas mrok i halny. Nie zapowiadało się dobrze. Zamiast kursantami, mieliśmy spore szanse stać się klientami TOPRu. Witajcie Tatry zimą!

Mrok i halny na podejściu do piątki

Śniegu było na tyle dużo, że nogi wpadały co chwilę w „skarbonki”, czyli głębokie dziury zamaskowane śniegiem, po kolana, po uda, po pachy. Nie mieliśmy nart ani rakiet. Po wyjściu z lasu, na progu dolinki wiało tak bardzo, że strach było zdjąć plecak, żeby go nie zwiało. Momentami kładłam się brzuchem na śniegu, żeby nie stracić równowagi i nie grzmotnąć w dół. Było kompletnie ciemno, wiało niemiłosiernie, śniegiem smagało po pysku. Czołówka oczywiście w plecaku. To było moje pierwsze wyjście w Tatry zimą. Na tym podejściu tak dostałam w dupę, że odechciało mi się tych całych gór. Kurs lawinowy prowadzony przez ratowników tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że zimą w górach czekają na mnie jedynie lawiny i śmierć. O kursie lawinowym pisałam Wam TUTAJ. Sporo czasu zajęło Tomkowi przekonanie mnie, że Tatry zimą są najpiękniejsze, a pozostanie w domu nie jest jedynym sposobem na unikanie zagrożenia lawinowego.

schronisko piątka nocą zima
Wejście do „piątki” zimą

nocą w śniegu po pachy

Kolejna wycieczka była nie mniej ekscytująca. Ja i Ewa wybrałyśmy się do Zakopanego w piątek po pracy. Z Wodogrzmotów Mickiewicza ruszyłyśmy ok. 23.00 w stronę czekającego na nas w schronisku Tomka. Ponieważ w dolinie nie ma zasięgu, umówiliśmy się, że Tomek wyjdzie nam naprzeciw, jak tylko zobaczy światełka czołówek. Ruszyłyśmy. Śniegu nie było, wczesna wiosna, z początku nic nie zwiastowało trudności. Po pół godzinie okazało się, że ścieżka jest oblodzona. Próbowałyśmy podpierać się czekanami, wyglądając jak dwie staruszki paralityczki, zgarbione z rozjeżdżającymi się co chwilę nogami. Walczyłyśmy tak dość długo, aż w końcu, pokonane, postanowiłyśmy założyć raki. Dlaczego dopiero wtedy? A bo zwykle ich prawidłowe założenie wymagało pomocy bardziej doświadczonych od nas… a tu nikogo, absolutnie nikogo nie było.

lesniczowka tatry
Leśniczówka w Tatrach

Nie możesz iść? czołgaj się

Nasze zimowe doświadczenie było wtedy jeszcze bardzo skromne. Niewystarczająco skromne, jak się potem okazało… Im wyżej tym więcej było śniegu, w końcu zrobiło się go tyle, że zapadałyśmy się „po jaja”. Z takich „skarbonek” bardzo trudno było się wydostawać, śnieg był wiosenny – ciężki i mokry. Tempo naszego marszu spadło dramatycznie, wyglądałam Tomka tęsknym wzrokiem, jednak nigdzie nie było widać żadnego światełka. Plecaki ciążyły, nogi zapadały się głęboko przy każdym niemal kroku. Próbowałyśmy iść na kolanach, to trochę pomagało, ale także było męczące i niezbyt efektywne. Na skraju rozpaczy i progu dolinki próbowałyśmy się nawet czołgać, aby jak najmniej obciążać pokrywę śnieżną. Tak wyglądają uroki Tatr zimą… Dla nich jesteśmy gotowi się nawet czołgać! 🙂

światła czołówek

Gdzieś pomiędzy godziną 3 a 4 nad ranem, wykończone, zobaczyłyśmy w końcu światła schroniska. Całe moje zmęczenie przeobraziło się w złość na Tomka, który zamiast przyjść nam z pomocą, spał sobie smacznie – jak sądziłam. Spotkałyśmy go przed schroniskiem, bladego z przerażenia. Zaatakowałam od razu – dlaczego po nas nie wyszedł, że przecież się umawialiśmy, że wcale się o nas nie martwił i w ogóle. Wysłuchał cierpliwie całej serii zarzutów, którą w niego wystrzeliłam i zapytał: – Słoneczko, a jak my się umawialiśmy? Że kiedy ja po Was wyjdę? – No jak to kiedy?! Kiedy tylko zobaczysz światła naszych czołówek! – I wtedy się zamknęłam. Zrobiła się cisza. – No właśnie… – odpowiedział Tomek. 

okno schronisko pięć stawów
Okno schroniska w Dolinie Pięciu Stawów

bez czołówek chodzi się lepiej? nie zawsze…

Nie włączyłyśmy czołówek. Moje doświadczenie nie było zbyt wielkie, ale Tomek zdążył nauczyć mnie chodzenia nocą bez światła. Zwłaszcza kiedy noc była jasna, księżycowa, paradoksalnie wtedy więcej widać. Kompletnie o tym zapomniałam, że jak nie włączymy światła, to on nie będzie miał żadnych szans, żeby nas zauważyć. Kiedy minął czas, po którym powinnyśmy już się pojawić w zasięgu jego wzroku, wychodził co 15 minut wypatrując nas. No ale nie dałyśmy mu szansy. Byłyśmy tam, ale on nie mógł nas przecież widzieć z takiej odległości. 

stary niedźwiedź mocno śpi?

Usiadłyśmy w końcu w ciepłej schroniskowej kuchni z panem Mieciem, otworzyłyśmy przyniesioną z dołu wiśniówkę i zapytałyśmy, czy przynajmniej niedźwiedzie jeszcze śpią. Pan Miecio odpowiedział, że już się budzą, ale jeśli nie mamy w plecakach kiełbasy to byłyśmy raczej bezpieczne. Spojrzenia moje i Ewy skrzyżowały się natychmiast. Nie odezwałyśmy się ani słowem. Kiełbasa myśliwska, nieświadoma zagrożenia, spoczywała sobie spokojnie w naszych plecakach…

kozica w tatrach
Kozica w Tatrach

rozsypany na śniegu księżycowy pył

Teraz jestem tu znowu, tym razem poza siarczystym mrozem, obyło się bez przygód. Nieoceniona Matka Biega pożyczyła mi swoje narty turowe i detektor lawinowy (jej autorstwa jest także moja piękna czapka, wszak Aga to zdolna i wszechstronna bestia). Na nartach takie podejście to czysta przyjemność, męcząca, ale przyjemność. W świetle czołówki świeży puszysty śnieg mienił się jak diamenty. Zupełnie jakby księżyc spadł w tatrzańską dolinę i wszędzie wokół rozsypał księżycowy pył. Na śniegu leżały najpiękniejsze klejnoty światy. Takie właśnie są Tatry zimą.

schroniskowa kuchnia

W schroniskowej kuchni uśmiechnięta Krysia nalała nam żurku chochlą tak wielką, że pełna jej zawartość nie mieściła się w talerzu. Nie wiem jak to możliwe, że nigdzie na świecie jedzenie nie smakuje mi tak dobrze jak w tatrzańskich schroniskach. A może to nie do końca zasługa jedynie zdolnych kucharek? Może mróz, wiatr, wysiłek i głód doprawiają te żurki, kwaśnice i racuchy? Talerz zupy, wielki kubek herbaty, jedno piwo na nas dwoje i przed 22.00 padliśmy jak muchy. Przespaliśmy 11 godzin.

skitury tatry dolina 5 stawów
Skitury w kierunku Szpiglasowej Przełęczy

rocznica wypadku ratowników pod szpiglasową przełęczą

Dziś wyszliśmy tylko na spacer o zmroku. Patrząc na Szpiglasową Przełęcz rozmawialiśmy o wypadku, który miał tu miejsce równo 18 lat temu, 30 grudnia 2001 roku. W lawinie, podczas wyprawy ratunkowej, zginęło wtedy dwóch młodych Ratowników – Bartek Olszański i Marek Łabunowicz – Maja. Tomek opowiadał mi szczegółowo o tej akcji ratunkowej, bo brał w niej udział. O tej tragedii możecie przeczytać w znakomitej książce Beaty Sabały – Zielińskiej, pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.” Krótka wzmianka znajduje się także na stronie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego TUTAJ.
Patrzyliśmy na sierp księżyca oświetlający grań i jedną jedyną gwiazdę, która świeciła jakby Im, na pamiątkę.

dolina pięciu stawów tatry
Księżyc nad granią Tatr

Ten tekst powstał latem 2010 roku. Opisuje pewien lipcowy dzień, który zapamiętam do końca życia. To wtedy, po raz pierwszy, odpowiedziałam sobie na pytanie, ile jestem w stanie poświęcić, aby żyć życiem, które wybrałam i pokochałam, na własnych zasadach.

Zapowiadał się cudowny wspinaczkowy dzień. Odczekaliśmy do 10.00, aby minęła zapowiadana wcześniej burza i wyruszyliśmy w góry.

Droga pod Granaty, mimo że piękna, wydawała mi się monotonna i długa. Ogromne zmęczenie ‘wypracowane’ poprzedniego dnia dawało się mocno we znaki. I było to nie tylko czysto fizyczne zmęczenie, ale i emocjonalne, bo aż do tej soboty sądziłam, że właśnie ta moja piątkowa wycieczka była największą przygodą w moim niezbyt imponującym górskim dorobku… Dla wnikliwych i zainteresowanych moimi skromnymi osiągnięciami, zdobytymi niemal nadludzkim wysiłkiem, nadmienię, że tą przygodą było przejście Jaskini Czarnej do Szmaragdowego Jeziorka.  

Wyjście z Jaskini Czarnej fot. TW

Przy czym była to moja pierwsza w życiu poważna jaskinia, pierwsze trójkowo-czwórkowe wspinanie w kaloszach i po mokrej skale oraz pierwsza górska działalność, która trwała bez przerwy dłużej niż 10 godzin. Jasne jest chyba, że później prawie całą noc nie spałam z wrażenia.  O nie, przepraszam, zasypiałam momentami, bo pamiętam nerwowe przepinki do nie kończących się zjazdów i wychodzenia, które mi się śniły. Ale czy takie sny mogą człowieka wyciszyć i zregenerować? Sami sobie odpowiedzcie….

Ale wróćmy do Granatów. Drogi nie ułatwiał także fakt, że środek sezonu w południowych godzinach oznaczał tłumy turystów w górach. Z mozołem podążali szlakiem, co jakiś czas zupełnie nieświadomie, ku naszej radości, stając się bohaterami przeróżnych scenek. To zadziwiające jak dużo można dowiedzieć się o ludziach, których mija się na górskiej ścieżce. Gdzieś na Hali Gąsienicowej usłyszeliśmy niezapomniany dialog ojca z synem. Był on równie śmieszny, co smutny. Mały zobaczył mężczyznę, który w nosidle na plecach niósł małego chłopca, i zapytał:
– Tato, a dlaczego ty mnie tak nie nosiłeś jak byłem mały?
Na co ojciec szybko, groźnie i przekonująco odpowiedział:
– Bo to jest koszmar! I dla tego w nosidełku i dla tego co go niesie!

Było dość parno, smętne chmury snuły się w dolinie i leniwie, bez przekonania przepływały ponad graniami, a droga naprawdę zdawała się nie mieć końca, plecak ciążył, w brzuchu zaczynało burczeć. Iskierka nadziei pojawiła się, kiedy zobaczyłam kierunkowskaz na schronisko Murowaniec. Nareszcie! – pomyślałam – usiądę, zjem, odpocznę. Tak szybko jak się pojawiła, tak też zgasła, bo Tomek obojętnym tonem wspomniał, że tam jest schronisko, ale my do niego NIE idziemy. Poczułam wtedy do niego szczerą nienawiść, obudziła się we mnie rządza krwi. No ale trudno, zniosę to jakoś przecież… jak kobieta.  Aby chwilowo odwrócić swoją własną uwagę od gór, które tego dnia tak mnie męczyły, rozmawiałam sobie z Ewą o skokach spadochronowych i tegorocznych próbach pobicia kobiecego spadochronowego rekordu Polski, co zapewne dla słyszących nas przechodniów mogło być równie zabawne, jak ich rozmowy dla nas. Pamiętam, że bardzo ucieszyło nas zdanie rzucone przez jedną z turystek koleżance:
– To co, lansujemy się i robimy foty, czy jeszcze idziemy nad ten staw? 
Smaczku sytuacji dodawał fakt, że za sobą miały zapewne kilka godzin drogi a do Czarnego Stawu zostało już zaledwie kilkaset metrów. Ale czy ten staw to w ogóle warto fotografować…?

Właśnie gdzieś w okolicach Czarnego Stawu Gąsienicowego moje malkontenctwo osiągnęło chyba swój szczyt. Posiliłam się kabanosem, bułką oraz niebieskim izotonikiem i… wcale nie zrobiło mi się lepiej. Chciałam po prostu wejść do tej cudnej, chłodnej, turkusowej wody i zostać tam do wieczora. Żebym już nigdzie nie musiała iść… Tomek popatrzył na mnie badawczo i chyba uznał, że faktycznie marnie wyglądam, bo wyjął z plecaka jakąś małą kolorową torebeczkę z napisem „Power gel” – brzmiało obiecująco. Kazał mi wciągnąć całość i obiecał, że to postawi mnie na nogi.

W końcu jakimś cudem dowlokłam się pod ścianę. Tuż pod nią, kiedy jeszcze walczyliśmy z podejściem po osuwających się ciągle kamieniach, na stromym zboczu, Ewa powiedziała coś, co wtedy umknęło mojej uwadze, ale z czego los sobie niedługo potem okrutnie zakpił… jej słowa brzmiały:
– Całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić!

Podejście pod Granaty, w tle Czarny Staw Gąsienicowy fot. TW

A pod ścianą… jeszcze raz spróbowałam pomarudzić, że może jednak ja zostanę, może sami się powspinają? Bo jak pomyślałam o czekających nas kilku  wyciągach… zrobiło mi się słabo. Tomek był absolutnie niewzruszony i nieczuły na moje postulaty, co więcej, zdawał się ich w ogóle nie słyszeć. Natomiast  Ewa jak tylko usłyszała dźwięk karabinka uderzającego o skałę, dostała nagłego przypływu chęci, siły i entuzjazmu, których i tak jej nie brakowało. Bo wiary i siły w tym dniu brakowało chyba w całych Tatrach tylko mi jednej…  Po chwili pogodziłam się już z myślą, że nie pozwolą mi tu spokojnie zostać i zaczekać. Zapytałam więc jeszcze tylko, czy z tej planowanej przez nas drogi – Środkowego Żeberka Skrajnego Granatu – można się wycofać zjazdami w dowolnym momencie. Usłyszałam, że owszem, tak. W dodatku zejście miało prowadzić szlakiem, więc bez długotrwałych zjazdów – dobrze, chociaż tyle na pocieszenie. Tomek omawiając z nami drogę wspomniał jeszcze o jakimś piątkowym wariancie, ale wysyczałam tylko przez zaciśnięte zęby, żeby zapomniał i na mnie nie liczył – żadnych piątek w dniu dzisiejszym! Chyba byłam na tyle stanowcza, że nie protestował…

No więc ruszyliśmy. Tomek prowadził, ja jako druga, Ewa za nami zbierając sprzęt ze ściany. Nie było tak źle. Droga była stosunkowo łatwa, bardzo ładna i ciekawie eksponowana. Było naprawdę przyjemnie. Nawet cieszyłam się, że mnie namówili, bo świat z tej perspektywy wyglądał cudownie.

Tylko te chmury… pojawiały się, znikały, snuły, zmieniały. Z góry było widać chmarę turystów wokół Czarnego Stawu i ponad nim, nikt nie uciekał, wiec nie było raczej powodów do paniki. Jeśli mnie pamięć nie myli to na stanowisku gdzieś po drugim wyciągu usłyszałam w oddali pomruki burzy… Przy moim poziomie motywacji w tym dniu, był to stanowczo sygnał do wycofu. Ale oczywiście tylko dla mnie.

W drodze na Granaty fot. TW

Moi partnerzy ocenili rzeczowo sytuację, zbadali zachowanie budującego się jeszcze niedawno, a teraz już znikającego cumulonimbusa i zauważywszy skrawek błękitnego nieba stwierdzili, że właściwie to jest „blue sky”. Cóż było robić? Poszliśmy dalej w górę. Pogoda faktycznie się znacząco poprawiła, pozowałyśmy nawet do zdjęć niemal w pełnym słońcu.

Doszliśmy tymczasem do nieco bardziej skomplikowanego wyciągu, Tomek pracowicie osadzał w ścianie kolejne przeloty, a my z zaciekawieniem obserwowałyśmy szybko unoszące się strzępy chmur… ich prędkość wznoszenia była imponująca… jak dla mnie to nie wróżyło nic dobrego, no ale wiadomo, ja tego dnia miałam same katastroficzne myśli.

Droga na prawym żeberku skrajnego Granatu fot. TW

Ile czasu trwało zanim spadły na nas pierwsze kulki lodu? Najwyżej kilka minut… Stałyśmy z Ewą na stanowisku i już chyba obie wiedziałyśmy, że ten grad szybko nie minie. Ponieważ ja miałam ręce zajęte asekuracją, Ewa tylko zapytała czy wyjąć mi kurtkę z plecaka, poprosiłam też o rękawiczki. Szybko się ubrałyśmy. Chwilę potem Tomek poprosił o zwolnienie mojej liny. Oho…- pomyślałam – zjeżdżamy. Operacje związane z przepięciem do zjazdów szły mu bardzo sprawnie, a mimo to wydawało nam się, że trwają wieki… grad powoli zamieniał się w grad z deszczem a potem już w ulewę… A my nadal czekałyśmy. W końcu zjechał do nas, pomajdrował bez słowa przy linach, poprzepinał, przeprowadził nas obie, kompletnie zdezorientowane, na pobliskie stanowisko zjazdowe i wyjaśnił co robimy dalej.

W tym momencie było już ponuro i dość ciemno, chmury zbiły się w gęstą masę i grzmiało coraz głośniej… Lało tak mocno, ze przez kaptury ledwo się słyszeliśmy. Zanim rozpoczął zjazd upewnił się jeszcze, że obie mamy przygotowane przyrządy zjazdowe, zapytał czy na pewno wiemy co robić i natychmiast po tym jak przytaknęłyśmy zaczął zjeżdżać. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu… były jednocześnie pewne, spokojne i przestraszone – dziwna mieszanka. No i zniknął nam z oczu w chmurach tuż poniżej stanowiska. I

Zostałyśmy same. Jak łatwo się domyślić, ponieważ grzmiało, pojawiły się także pierwsze błyski… Lał deszcz, bardzo wiało, dolina jakby zamknęła się w kilku metrach widoczności. Czułam się uwięziona w pułapce ciemnych chmur. W ciągu tych kilku, a może kilkunastu minut zrobiło się prawie tak ciemno jak o zmierzchu, było nam zimno, bo spodnie i buty wspinaczkowe kompletnie przemokły. Trzęsłyśmy się, ale nie jestem w stanie powiedzieć czy bardziej z zimna, czy ze strachu. Musiał to być obraz nędzy i rozpaczy, bo tkwiłyśmy tuż przy lekko wysuniętej od ściany skale, wokół której zawiązany był pęk pięciu lin wykorzystywanych jako stanowisko do zjazdów. Aby nasza autoasekuracja była możliwie najbezpieczniejsza wpięłyśmy się we wszystkie te liny – ja HMSem, Ewa dwoma karabinkami. Chwilę potem zaczęłam nerwowo sprawdzać, czy aby na pewno wiem jak prawidłowo wpiąć przyrząd zjazdowy. No i zaczęła się lekka panika, bo oczywiście nie wiedziałam. Cały poprzedni dzień owszem zjeżdżałam, ale na innym przyrządzie – na rolce, teraz miałam w głowie pustkę. A przecież używałam tego przyrządu tyle razy! Ewa oczywiście równie nerwowo co ja sprawdzała stan swojej  pamięci i mimo rysunków na przyrządach nie byłyśmy w stanie z całą pewnością stwierdzić, czy dobrze je wpięłyśmy… Dodatkowo jeszcze zawsze przy zjazdach używałyśmy jakichś blokerów, teraz nie było na nie ani czasu, ani warunków, ani prusików. Dla doświadczonych wspinaczy to żaden kłopot, ale dla nas wtedy był to dodatkowy dyskomfort w niezbyt już komfortowej sytuacji. W końcu ustaliłyśmy jak wpinamy linę i postanowiłyśmy sprawdzić jeszcze działanie przyrządu przed wypięciem auta.

I czekałyśmy.

Całą wieczność.

Trwała ona pewnie znów raptem kilka minut, ale nie dla nas. Czas, to wbrew temu co się nam wydaje, wcale nie jest wartość stała i obiektywna. Błyski były coraz częstsze, grzmoty coraz głośniejsze, czas między nimi coraz krótszy. Burza ciągle się do nas zbliżała, choć trudno mi było sobie wyobrazić, że może być jeszcze bliżej. Mimowolnie kuliłam się za każdym razem gdy błyskało i grzmiało. Zdawałam sobie sprawę z idiotyzmu tego zachowania i próbowałam z nim walczyć, ale bez skutku.  W pewnym momencie to ciemnobure niebo rozbłysnęło i równocześnie piorun trafił z ogromnym hukiem i przeraźliwym trzaskiem, chyba tuż nad nami – w grań Granatów. Zahuczała i zatrzęsła się cała dolina. Skuliłyśmy się obie jeszcze bardziej, jakby to mogło coś pomóc i sprawić, że w magiczny sposób stamtąd znikniemy. Nie umiem opisać słowami tamtej sytuacji, obrazów, grozy… 

Kiedy już głos Tomka przedarł się przez burzę i mogłyśmy zacząć zjeżdżać okazało się, że pomysł z wpięciem dwóch karabinków w te liny nie był do końca szczęśliwy. Liny napęczniały wodą, zrobiły się grube i szorstkie, a my nie miałyśmy siły, żeby je stamtąd wyszarpać. Człowiek w sytuacjach stresowych dostaje taką dawkę adrenaliny od własnego organizmu, że naprawdę potrafi wiele… W normalnej sytuacji pewnie mocowałybyśmy się bardzo długo z tymi karabinkami, albo stwierdziłybyśmy, że się ich nie da wyjąć, ale teraz zebrałyśmy przerażone myśli i wspólnie zaczęłyśmy wyszarpywać te cholerne liny, jedna po drugiej, systemowo, bo z szarpania na oślep nic nie wynikało. W końcu uwolniłyśmy Ewę, która zaczęła ostrożnie zjeżdżać, chyba nadal nie do końca wierząc, że prawidłowo wpięła linę w przyrząd zjazdowy… Patrzyłam na nią ze strachem, ale wszystko było ok.

Zostałam sama.
Nigdy jeszcze nie byłam aż tak sama.

Zadziwiające, jak wiele myśli zdążyło pojawić się w mojej głowie, jak wiele spraw się ułożyło, z jak wielu rzeczy zdałam sobie wtedy sprawę. Ile czasu mógł trwać ten zjazd Ewy? 5 minut? Chyba nie więcej. A mi ten czas wystarczył, żeby dowiedzieć się, co jest dla mnie w życiu ważne, czego się boję, czego pragnę, za co jestem wdzięczna i co jestem w stanie poświęcić. Przypomniałam też sobie, że jestem raczej wierząca.. 😉 Bardzo bałam się wtedy o Ewę, bo to ja ją namówiłam na ten wyjazd i czułam na sobie odpowiedzialność za nią. Pamiętam też, że jedną z pierwszych myśli, gdy zostałam tam sama, było ‘Jak to? To już? To wszystko?’ Dziś może się to wydawać śmieszne, ale wtedy naprawdę bałam się o swoje, nasze życie. Dobrze pamiętałam, że kilka dni wcześniej, w górach na skutek uderzenia pioruna, zginął taternik. Czułam się trochę jak przywiązana do tarczy, w którą ktoś wściekle ciska piorunami i trafia coraz bliżej i bliżej. Podejrzewam, że podobnych sytuacji większość miłośników gór ma na swoim koncie wiele, ale dla mnie był to pierwszy raz kiedy poczułam, że właśnie tu, właśnie teraz moje życie może się skończyć. I wiecie co pomyślałam? Poza żalem, że to już wszystko co mnie w życiu czeka, pomyślałam, że te ostatnie dni były cudowne, że spędziłam je tak, jak zawsze chciałam. Wśród niezwykłych ludzi, w pięknych miejscach, robiąc rzeczy które pokochałam od pierwszego dotknięcia dłonią skały. I gdybym wiedziała jaka jest cena za te przeżycia, byłam pewna, że po raz drugi wybrałabym tak samo. To mnie trochę uspokoiło.

Chwilę później lina była już wolna i mogłam się stamtąd wreszcie zabierać. Jestem pewna, że był to najszybszy i najbardziej spektakularny zjazd w mojej górskiej karierze… Na rękawiczkach zostały po nim wyraźne ślady. Kiedy byliśmy znów we troje, było już lepiej. Nie komfortowo, bo burza szalała nadal, ale nie byłam już przynajmniej sama. Potem jeszcze jeden zjazd, znów chwila samotności i wreszcie byliśmy pod ścianą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poczułby się w tym miejscu bezpiecznie, ale ja jednak czułam się tam całkiem nieźle. Na tyle, że powiedziałam do Tomka z groźną miną:
– Nie wiem jak Wy, ale ja jutro idę NA BASEN! Nie w góry…
Na co on szybko odpowiedział – Ja też.
Po chwili wskazał ręką na potok, który płynął pod ścianą i zapytał, czy poznaję to miejsce. Nie miałam pojęcia o czym mówi, bo nie, nie poznawałam. Wtedy powiedział, że dokładnie tędy podchodziliśmy. Nadal nie poznawałam. No ale wtedy nie było tam żadnego potoku…

czarny staw Gąsienicowy chwilę przed burzą fot. TW

Zejście było trudne. Oczywiście prowadziło nas do miejsca, o którym Ewa powiedziała (o ironio!) „całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić”. Pomiędzy osuwającymi się kamieniami płynął całkiem wartki potoczek. Kamienie zdawały się tylko czekać na najmniejsze nasze dotknięcie, by zsuwać się i toczyć w dół wraz z nami. Momentami miałam wrażenie, że łatwiej byłoby usiąść na pupie i tylko odpychać się rękami jadąc wraz z nimi w dół. Nie muszę chyba wspominać, że nie było sensu zmieniać butów. Pomykaliśmy więc w dół, zwinnie i szybko jak kozice, w butach wspinaczkowych, w których radośnie chlupotała nam woda. Dobiegliśmy do Czarnego Stawu. Tomek zarządził przystanek na zdjęcie z siebie uprzęży i schowanie sprzętu wspinaczkowego. Jakże głęboko w d…. miałam teraz klarowanie i pakowanie sprzętu, chciałam się tylko jak najszybciej znaleźć w jakimś suchym, zadaszonym i bezpiecznym miejscu. Ale pan każe, sługa musi, w końcu on tu rządzi. Szybko okazało się, że nie do końca o sprzęt wspinaczkowy chodziło. Wyjął z plecaka pół litra wiśniówki! Pierwszy raz w życiu tak się cieszyłam na widok alkoholu. Powiedział, że zasłużyliśmy na łyczek i dobraliśmy się do butelki. Mniej więcej w tym momencie naszym oczom ukazał się dość osobliwy widok. Szlakiem spacerował sobie spokojnie potężnej postury jegomość, gruby, siwy, z długą brodą, z kijem w ręku i w ogromnej żółtej pelerynie przeciwdeszczowej. Zobaczywszy nas szeroko się uśmiechnął i powiedział niskim rubasznym głosem:
– Co? Znowu się udało?
W nagrodę za trafną uwagę o naszej nędznej sytuacji dostał od nas łyka wiśniówki.

Pobiegliśmy dalej, bo do Murowańca był jeszcze kawałek drogi. Dyżurujący w tym dniu na Hali Romek przygarnął nas do dyżurki i zaparzył gorącą herbatę.

Zdjęliśmy przemoczone buty, wysuszyliśmy trochę ubrania. Dokończyliśmy wiśniówkę przy wesołych górskich opowieściach. Wszystko skończyło się  dobrze. Jako puenta tej historii niech posłuży komentarz Tomka, który jako podsumowanie naszej przygody powiedział już nazajutrz:
– Nie było najgorzej… jeszcze nie iskrzyły nam karabinki i włosy nie stawały dęba.