Autor

Kasia Witkowska

Przeglądanie

Film „Broad Peak”, który miał swoją premierę kinową 14 września 2022 i jest dostępny na platformie Netflix, podzielił opinię publiczną na co najmniej dwa, a może nawet na trzy obozy. 

Pierwszy to – nuda, nic się nie dzieje, zero emocji i strata czasu. 
Drugi – niezły, ładne zdjęcia i muzyka, ale czegoś mu brakuje – zwłaszcza tego, co wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu Broad Peak, podczas wyprawy w 2013 roku. 
No i trzecia – film wspaniały, doskonale oddaje realia i nie ocenia.

Jedno nie ulega wątpliwości – absolutnie nie jest to film dla każdego. Podejrzewam nawet, że jest to film dla niebyt szerokiego grona odbiorców. Dlaczego?

Tragiczna wyprawa i dramat na oczach świata

Kiedy w marcu 2013 roku, niemal na naszych oczach, rozgrywał się dramat wspinaczy przybywających w strefie śmierci w Karakorum, media rozgrzane były do czerwoności. Wiadomości z bazy pod Broad Peak w Pakistanie pojawiały się we wszystkich mediach, w każdym serwisie informacyjnym, w każdej gazecie, radiu, Internet aż się gotował. Poza masą ekspertów i pseudoekspertów na temat pierwszego zimowego wejścia na ten ośmiotysięcznik wypowiadali się chyba wszyscy, także ludzie, którzy nigdy nie byli zimą w górach wyżej, niż dojeżdża kolejka na Kasprowy Wierch. Albo byli na lodowcu na 3500 m n.p.m. – na nartach.

Tysiące ekspertów w dziedzinie himalaizmu

Niemalże każdy miał wtedy coś do powiedzenia – o moralności lub jej braku, o braterstwie liny, o tym, jak można było zostawić kolegów w górach oraz kto kogo tak naprawdę tam zostawił i dlaczego? Zawrzało także w środowisku – nazwijmy je – wysokogórskim. Głos zabrało co najmniej kilkoro himalaistów i przyznam, że z przykrością słuchałam, jak wielu z nich po prostu bredzi. Pojawiły się nawet głosy, że ci, którzy przeżyli, postąpili wbrew boskiemu przykazaniu „nie zabijaj”.

Może pamięć już zawodziła, może żal po śmierci bliskiego kolegi był tak duży, że całkowicie przysłaniał racjonalne myślenie? Tego nie wiem. Wiem jednak, że podczas panelu dyskusyjnego w ramach 10. Warszawskiego Przeglądu Filmów Górskich w kinie Wisła w 2013 roku, Alek Lwow nawiązał do biblii. Wszyscy zebrani w wypełnionej po brzegi sali kinowej uczestnicy dyskusji o wydarzeniach tej tragicznej wyprawy usłyszeli „mam tu biblię – nie znalazłem w niej niczego o himalaizmie zimowym.”

Oczekiwania i zawiedzione nadzieje

To tym przydługim, choć moim zdaniem istotnym, wstępie wróćmy do tematu filmu.

Jak już wspomniałam, wyprawa budziła ogromne emocje i społeczeństwo wyraźnie oczekiwało werdyktu, a najlepiej ukarania winnych śmierci dwóch himalaistów – Tomka Kowalskiego i Macieja Berbeki. Mam wrażenie, graniczące niemal z pewnością, że wielu widzów filmu „Broad Peak” liczyło na co najmniej podobne emocje oraz wreszcie wyjaśnienie – co tak naprawdę wydarzyło się na stokach Broad Peak w marcu 2013 r. i kto ostatecznie zawinił?

Cóż, jeśli takie były faktycznie oczekiwania, to film obszedł się z nimi w okrutny sposób. Nie dość, że kończy się w momencie, kiedy Maciej Berbeka jako ostatni z czwórki wspinaczy zdobywa po raz pierwszy ten ośmiotysięcznik zimą, to w dodatku nie wskazano winnych dramatu, który rozegrał się niedługo potem.

Co z tymi emocjami? Czy są niezależne od doświadczeń?

Filmowi zarzuca się także dłużyzny i brak emocji. Osobiście nie zauważyłam żadnej dłużyzny. Może dlatego, że przeszłam w Himalajach setki kilometrów i to niemalże w ich „nizinnych” partiach, bo mniej więcej do wysokości, na których zakładane są bazy podczas wypraw wysokogórskich. Doskonale pamiętam, jak przebiega proces aklimatyzacji w wysokich górach. Jak idzie się krok za krokiem, w żółwim tempie, walcząc o każdy oddech i marząc o oddychaniu „pełną piersią”. Pamiętam zmęczenie tak duże, że mimo pragnienia brakowało sił, aby wyjąć z plecaka butelkę wody. Pamiętam bezsenne noce, potworny ból głowy, mdłości. A to wszystko na wysokości maksymalnie 5400 m n.p.m. Wiosną lub jesienią. 

Zima zasadniczo zmienia oblicze gór

Pamiętam też doskonale załamania pogody zimą w Tatrach, kiedy wichura próbowała mnie przewrócić i smagała boleśnie śniegiem po twarzy. Kiedy przemarznięta do szpiku kości i zmęczona wyszarpywałam rękawiczkę z przyrządu asekuracyjnego, gotowa ją rozerwać, byleby tylko nie musieć zdejmować rękawic i wychładzać jeszcze bardziej skostniałych już z zimna palców. 

Myślę, że ktoś kto mierzył się z górami zimą, dużo łatwiej jest w stanie sobie wyobrazić, co to znaczy, kiedy na wysokości 8000 m z buta zsunie się rak. Być może empatia powoduje, że doskonale czuję dramat, jaki się za tym kryje? Niejedna śmierć w wysokich górach nastąpiła właśnie z takiego, z pozoru prozaicznego, powodu. Tylko czy z pozycji kanapy jesteśmy w stanie poczuć tę grozę?

Z opowieści ratownika

Mój partner Tomek, który w 2009 r. był jednym z uczestników wyprawy ratowników TOPR na Dhaulagiri, opowiadał mi o ciężkiej nocy, którą spędził w namiocie na wysokości ok. 7000 m podczas śnieżycy. Opowiadał też o wielu wspinaczkach w różnych górach świata i wyprawach ratunkowych w Tatrach – także o tych, w których uczestniczył wraz z Maćkiem Berbeką. 

Mówił, że to właśnie na wyprawach ratunkowych bywało najtrudniej, najdłużej i najzimniej. Ratownicy ruszają przecież w góry zwykle wtedy, kiedy wszyscy z nich uciekają. Podczas załamania pogody, wichury, śnieżycy, bardzo często nocą. Dlaczego Wam o tym piszę?

Czasem mniej znaczy więcej

Po obejrzeniu filmu „Broad Peak” powiedział, że najbardziej przejmujący był dla niego fragment, kiedy filmowy Berbeka leżał w jamie śnieżnej. Mówił, że czuł tę niemoc, bezsilność, wyczerpanie, rezygnację. Bez trudu umiał je sobie wyobrazić. 

Mam wystarczająco bujną wyobraźnię, żeby wczuć się w to, co mogli odczuwać uczestnicy obu wypraw. Wielokrotnie zastanawiałam się, co bym zrobiła na miejscu każdego z nich. I nadal nie wiem. Podczas oglądania tego filmu stale pociły mi się ręce. 
Podobało mi się to, że reżyser nie zdecydował się pokazać tego, czego nikt z nas tak naprawdę do końca nie może wiedzieć. 

Jak doświadczenia zmieniają punkt widzenia

Pozwolę sobie jeszcze na dygresję. Tegoroczne lato, pod namiotem w Chorwacji. Wzięłam ze sobą książkę, którą czytałam 7 lat temu – pamiętałam, że jest pięknie napisana, lekka, o rodzinnych tajemnicach i miłości na Półwyspie Helskim – idealna na wakacje. Położyłam się na leżaku nad brzegiem morza i zaczęłam czytać – 5, 50, 200, 400 stron. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama książka, którą czytałam kilka lat wcześniej. Teraz nie była to już lekka książka o miłości i rodzinnych sekretach. Była o chorobie, cierpieniu, samotności i umieraniu. O zaprzepaszczonych szansach, niesprawiedliwości, zawistnych i zakłamanych ludziach. Czy treść się zmieniła przez te lata, kiedy książka spokojnie stała sobie na półce w mojej biblioteczce? Absolutnie nie, czytałam dokładnie to samo wydanie, co wtedy.  Ja się zmieniłam. A właściwie moje doświadczenia życiowe. 

Sądzę, że podobnie jest z tym filmem. „Czytamy” go przez pryzmat własnych doświadczeń. Wymaga od nas sporo uważności, zrozumienia, empatii. Ale i znajomości gór, realiów tamtych czasów i środowiska wspinaczkowego.

Diabeł tkwi w szczegółach, czyli rekwizyty.

Osobom, które nie znają dobrze przedstawionych w filmie postaci może być trudno docenić ogrom pracy, jaki został włożony w stworzenie każdej postaci oraz scenografii. Nas zachwyciły przeróżne detale, zwłaszcza te „historyczne” wspinaczkowe, pokazane w pierwszej części filmu – plecaki, kaski, namioty. Ale także futrzana czapka filmowego Andrzeja Zawady, idealnie dobrany – zgodny z oryginałem – model aparatu fotograficznego, którym Alek Lwow robił wtedy zdjęcia, a nawet pompon przy jego czapce. Ten film powinien zdobyć Oscara za scenografię, którą stworzono/odtworzono z najwyższym pietyzmem. Zdobycie tych wszystkich rekwizytów wymagało z całą pewnością mnóstwa pracy, czasu i determinacji. Świadczy to, moim zdaniem, o ogromnym szacunku, zarówno do bohaterów, jak i do przyszłych widzów tego filmu. Czy wszyscy to zauważą i podzielą nasz zachwyt? – Nie ma szans. 

Myślę jednak, że reżyserowi nie zależało wcale na tym, żeby zdobyć „rząd dusz”. Wierzę, że chciał odtworzyć z detalami tamtą wyprawę z 1988 roku, pokazać piękno i ogrom gór najwyższych oraz absolutnie nie oceniać tego, co wydarzyło się po zdobyciu przez Polaków szczytu Broad Peak zimą 2013 roku.

Gra aktorska

Każda kolejna pojawiająca się na ekranie postać wywoływała szeroki uśmiech na mojej twarzy – nie musiałam się nawet sekundę zastanawiać – kto jest kim – bohaterowie byli fenomenalnie dobrani pod względem wyglądu, znakomicie ucharakteryzowani i mistrzowsko odtwarzali swoje role. 

W filmie, który jest całkowitą fikcją pewnie nietrudno zachwycić grą aktorską. Ale kiedy powszechnie znani są ludzie, których aktorzy muszą naśladować – poziom oczekiwań i trudności myślę, że znacznie rośnie. W tym filmie naprawdę Zawada był Zawadą, Berbeka Berbeką, Lwow Lwowem, Wielicki Wielickim, Bielecki Bieleckim itd. 
Nie wiem czy ktoś, kto tych osób nie widział nigdy na żywo lub choćby na ekranie – doceni.

plakat film broad peak

Perspektywa

Co jeszcze podobało mi się w tym obrazie? Oczywiście obłędne zdjęcia, muzyka, nastrój, niespieszne tempo, perspektywa jednego człowieka, miłość. Rezygnacja z efekciarstwa, zbędnego patosu, oszczędność w środkach przekazu, nawet stonowane kolory. Spójność. Szacunek. 
Czułam, że wszędzie tam byłam, na każdym etapie obu wypraw. 

Co na to wszystko reżyser?

Polecam Wam fragment wywiadu z reżyserem Leszkiem Dawidem, który ukazał się w Gazecie Wyborczej na kilka tygodni przed premierą filmu:

Wielu oczekiwało, że w filmie wypowiesz się, co wydarzyło się tuż po zdobyciu szczytu podczas drugiej wyprawy na Broad Peak, w 2013 roku. Że odpowiesz na pytanie, czy Macieja Berbekę można było uratować. A ty nie wydajesz żadnego osądu, wyroku.

– Rozważaliśmy różne możliwości i perspektywy, by opowiedzieć tę historię, ale od samego początku było pewne, że nie chcemy zajmować się tym, co stało się po zdobyciu szczytu. To budziło najwięcej kontrowersji, a ja nie czułem się upoważniony, by przesądzać, która wersja wydarzeń jest prawdziwa.

Wysłuchaliśmy wszystkich zaangażowanych, więc przyjęcie jednej wersji było niemożliwe. Zresztą jak miałbym zdecydować, która z nich jest prawdziwa, skoro wszystkie są prawdziwe?

Niektórzy nie mają z tym problemu.

– Ja nigdy nie chciałbym robić takiego filmu, w którym coś „wiem”. To w ogóle nie jest dla mnie, ani jako reżysera, ani jako człowieka, ciekawe. Nie chcę występować w roli kogoś, kto będzie nauczał, oświecał naród.

Nie czułeś od nikogo presji, że to jego wersja wydarzeń ma zostać opowiedziana?

– Czułem, że większość zaangażowanych przyjmuje z ulgą wiadomość, że kończymy ten film tam, gdzie go kończymy. Właśnie wtedy się otworzyli, wiedząc, że nie jesteśmy kolejnymi, którzy będą dywagować, kto kogo zostawił i kto ma rację.

A co ty najbardziej lubisz w „Broad Peaku”?

– Jego bezkompromisowość. To, że nie jest to film, który stara się być dla wszystkich. Wraz z montażystą uparcie broniliśmy niespiesznego tempa. Chciałem, by ten mozół wspinania, ciężar, ale też jego piękno, przeniosły się poprzez rytm filmu. Odcięliśmy się od wszystkich prób szukania w montażu pustych atrakcji. Reklamowo zmontowane sekwencje nie budowały żadnej myśli, nie przenosiły sensów i znaczeń. Zrobiliśmy więc film skupiony na bohaterze, cierpliwie mu towarzyszący. Oczywiście wiem, że jest jakaś cena, którą i ja, i film będziemy musieli zapłacić. Że część osób go odrzuci, uznając na przykład, że film jest dla nich nudny.”

Źródło: Gazeta Wyborcza.

Cały wywiad możecie przeczytać TUTAJ.

Jako podsumowanie dodam, że z pewnego źródła wiem, iż co najmniej jeden uczestnik wyprawy z 1988 r. po obejrzeniu filmu serdecznie pogratulował reżyserowi.

I niech to będzie puentą tej subiektywnej recenzji z dygresjami. 

Co wydarzyło się 1 sierpnia 2019 roku nad Warszawą?

Po 15 latach bycia spadochroniarką, kiedy już byłam instruktorką tego cudownego sportu, zdarzyła się rzecz nie do końca typowa. Poleciałam małym czteromiejscowym samolotem Cessną 172 w roli fotografa. Był 1 sierpnia 2019 roku. Zorganizowaliśmy w Aeroklubie Warszawskim przelot nad Warszawą z banerem, na którym widniał napis: Wolność łączy 1944 pamiętamy. Co jest nietypowego w tej sytuacji? Nie miałam spadochronu i… nie wysiadłam po drodze. 

rocznica powstania warszawskiego 1944 nad Warszawą

Latanie na nowo

Siedziałam na miejscu pilota i zobaczyłam latanie, jakiego kompletnie nie znałam. Miałam wtedy na swoim koncie przeszło 1000 skoków, a więc setki wylatanych godzin. Nie tylko naszą aeroklubową Cessną 208B Grand Caravan, ale także wieloma innymi samolotami, śmigłowcami, balonami. Jednak to podczas tego jednego lotu coś się zmieniło. Jakbym odkryła latanie na nowo! To naprawdę był szok. Nie rozumiałam – co tu zaszło do licha?! Dlaczego jestem tak zadziwiona, zafascynowana i zachwycona? 

Pięknie i strasznie

Uczciwie muszę przyznać, że byłam też przerażona. Pilot wykonywał manewry, przy których robiło mi się słabo. Ponieważ podążaliśmy za samolotem, który holował za sobą baner, musieliśmy utrzymywać się w odpowiedniej odległości, a to oznaczało ciągłe ruchy wolantu i zmiany prędkości. Mój błędnik nie reagował na to zbyt entuzjastycznie. Najgorsze jednak było dopiero przede mną… 

pierwszy lot za sterami samolotu

Podejście do lądowania

Nie jest tajemnicą, że skoczkowie spadochronowi bardzo nie lubią lądować na pokładzie samolotu. Naszym żywiołem jest powietrze, otwarta przestrzeń, a nie ciasna kabina, w której ktoś inny decyduje o wszystkim za nas. Jeśli zapytacie skoczków, czego najbardziej nie lubią w spadochroniarstwie, zapewniam, że zdecydowana większość odpowie – lądowania na pokładzie samolotu. 

Dlaczego nie lubimy lądować na pokładzie samolotu?

Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze lądowanie na pokładzie oznacza, że coś poszło nie tak, np. nagle zmieniła się pogoda, występuje więc element stresu. Po drugie mamy świadomość, że piloci, którzy z nami latają niezwykle rzadko lądują z taką masą na pokładzie, dla nich też jest to sytuacja nietypowa, więc trudna i my doskonale o tym wiemy. Ponadto, jeśli pogoda się zepsuła to przecież nie tylko dla nas, ale i dla nich także, więc lądowanie może być mniej komfortowe niż zwykle. 
Po trzecie i najważniejsze chyba, nie lubimy lądowań, bo ich praktycznie nie znamy. Mamy dziesiątki, setki, niekiedy tysiące startów, ale lądowań przy tym tylko kilka. I tu, szczerze mówiąc upatruję tej niechęci i – co tu ukrywać – strachu. 

Strach – potwór o wielu twarzach

Ja w każdym razie bladłam i słabłam, kiedy nadszedł czas zniżania lotu do lądowania. Nie wiem, czy zdołam Wam opisać jak przykre było to dla mnie uczucie. Miałam wrażenie, że zaraz zaryję nosem w kokpit samolotu, bo o ile wznoszenie było dla mnie absolutnie najbardziej naturalną konfiguracją samolotu, o tyle zniżanie to był po prostu stan skrajnie nienormalny. Do tego jeszcze głęboki (jak dla mnie) zakręt, praktycznie bez mocy i z nosem samolotu skierowanym ku ziemi. Horror. 

strach przed lataniem i radość

Objawy

Ręce zaczęły mi się przeraźliwie pocić, czułam, jak całe ciało oblewa nagle zimny pot. Ten szczególny rodzaj potu, który związany jest ściśle ze strachem. Wyrzut adrenaliny i wszystko w tobie krzyczy – uciekaj albo walcz! Uciec nie ma gdzie, walczyć nie ma sensu, no bo z kim? Chyba, że ze sobą. Wierzcie mi – walczyłam! Do ust napływała ślina, ręce i nogi drżały, to taki stan, kiedy czujesz, że zaraz zemdlejesz albo zwymiotujesz. Cały czas miałam nadzieję, że Marcin, zajęty podejściem do lądowania, nie zauważył co się ze mną dzieje. Ziemia rosła mi w oczach, samolot się bujał na wietrze i w moim odczucie w ogóle się nie trzymał powietrza, a my celowaliśmy stromo nosem w próg betonowego pasa. Jak by mi wtedy ktoś powiedział, że za jakiś czas będzie to jeden z moich ulubionych elementów lotu… wyśmiałabym go i kazała się stuknąć w czółko.

Coś się zmieniło. Raz na zawsze.

Wrażenia z lądowania były odwrotnie proporcjonalne do tych ze startu i lotu. Kiedy z wypiekami na twarzy opowiadałam Tomkowi o locie, tylko mi się przyglądał i słuchał. A potem powiedział tylko jedno zdanie. Wydało mi się ono kompletnie odrealnione: powinnaś się zapisać na PPLkę. Poziom abstrakcji tego stwierdzenia oceniłam wtedy mniej więcej tak jak szanse mojego lotu na Księżyc. A jednak…

pas startowy lotnisko Warszawa Babice

Wewnętrzny krytyk i rola wsparcia

Zasiał ziarno niepewności. I ono wkrótce zaczęło kiełkować. Na przesadną wiarę w siebie nigdy nie cierpiałam, ale nauczyłam się już jakiś czas temu ignorować wewnętrznego krytyka, który mi mówi, że czegoś nie mogę, nie umiem lub nie dam rady. Nauczyłam się wierzyć, że właśnie dam radę. Nauczyłam się też ufać temu facetowi. W końcu to on zabrał mnie do pierwszej jaskini, pod wodę i w Himalaje, to on namówił na spadochronowy kurs instruktorski, który okazał się dla mnie spełnieniem marzeń. Największe trudności jakie napotykałam przy realizacji tych celów – były w mojej głowie. I kiedy tak sobie myślałam, że do tej pory się nie mylił mówiąc, że dam radę, to może i teraz wie, co mówi? 

Realne trudności

No ale, ale… ja jestem przecież humanistką, a latanie to (znienawidzona w szkole) fizyka! Do tego jeszcze dochodzi wiedza z zakresu: budowy samolotów, w tym oczywiście silników, prawa lotniczego, procedur operacyjnych, dodajmy jeszcze mnóstwo wykresów, funkcje sinus i cosinus, wzory, wyliczenia i… nawigację! Wtedy mamy już mniej więcej obraz mojej żałosnej sytuacji – osoby, która ostatni raz uczyła się fizyki jakieś 20 lat temu i to bez sukcesów. Jak u typowej kobiety problemy z nawigacją zaczynają się u mnie od trafnego wskazania strony prawej i lewej. Kierunki świata widzę tylko na globusie, a mapę, kiedy zdarza mi się z niej korzystać, muszę obracać – inaczej się gubię. Zatem radość latania to jedno, a zostanie pilotem to już coś ZUPEŁNIE innego. 

warszawa z lotu ptaka aeroklub warszawski

Najgorszy wykład w życiu – zasady lotu

Do dziś nie jestem pewna jak doszło do tego, że pół roku później siedziałam na najgorszym w moim życiu wykładzie, który prowadził pewien profesor z Politechniki Warszawskiej i rozglądałam się w panice rozważając potencjalne drogi ucieczki… 
Ale o tym będzie już w kolejnym odcinku. 

W nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku dokonano pierwszego zrzutu cichociemnych

Kim byli cichociemni?

Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej to elitarna, wszechstronnie wyszkolona grupa. Stanowili ją przeszkoleni w Wielkiej Brytanii oraz we Włoszech żołnierze Polskich Sił Zbrojnych, którzy ochotniczo zgłosili się do służby specjalnej w konspiracyjnej Armii Krajowej; przerzucani byli do okupowanej przez Niemców i Sowietów Polski w latach 1941-1944. 

Nie byli zwartą formacją ani oddziałem wojskowym, nie mieli własnego sztandaru, barw, patrona, ani też własnej tradycji.  Byli natomiast wysokiej klasy specjalistami w zakresie dywersji, wywiadu i łączności, a także oficerami przygotowanymi do pracy sztabowej i w terenie.

W październiku 1940 roku rozpoczął się pierwszy polski kurs spadochronowy w brytyjskim ośrodku Central Landing School w Ringway. Podstawowe szkolenie desantowe ukończyło 12 polskich oficerów. Szkolenie spadochronowe nie było, jak by się mogło zdawać, wyjątkowo zaawansowane. Właściwie chodziło o podstawy, żeby kandydaci na cichociemnych i kurierów nie pozabijali się skacząc. Oswajano ich z lotami na dużej wysokości. Uczono budowy spadochronu, zachowania w samolocie, kolejności skakania, techniki lotu i lądowania.

fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Równocześnie cały czas problemem było pozyskanie odpowiedniego samolotu, który mógłby dokonać zrzutu skoczków spadochronowych. W końcu udało się go zdobyć od Brytyjczyków. Francuzi twierdzili, że nie mają odpowiedniej maszyny. Rzeczywiście nie mieli czy uważali, że nie warto pomagać Polakom? Trudno powiedzieć. Na szczęście mjr Jan Jaźwiński miał znajomości w powołanej decyzją Winstona Churchilla SOE (Special Operations Executive – brytyjskiej tajnej agencji rządowej, której zadaniem było m.in. prowadzenie dywersji, koordynacja działań politycznych i propagandowych, wspomaganie ruchu oporu w okupowanych państwach Europy w czasie II wojny światowej), dzięki czemu namówił Brytyjczyków do współpracy. Skusił ich możliwością wykorzystania danych wywiadowczych, jakie mogliby dla nich zdobywać Polacy, którzy skoczyliby do kraju.

Pierwszy skok – noc z 15 na 16 lutego 1941 roku

Operacja lotnicza „Adolphus” przeprowadzona została w nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. 15 lutego o godzinie 18.20 z lotniska w Wielkiej Brytanii wystartował dwusilnikowy samolot typu Armstrong Whitworth Whitley MK I oznaczony jako Z-6473 z 419 Eskadry RAF. Załogą dowodził kpt. Francis Keast. Trzeba przyznać, że Brytyjczycy „wypożyczyli” nam świetnych, wyszkolonych ludzi. Kpt. Keast pilotował samoloty najwyższych dostojników brytyjskich. Niestety był to jego ostatni szczęśliwy lot. Dwa dni później nad Belgią jego samolot został zestrzelony przez niemiecką artylerię i Keast trafił do niewoli.

Pierwszymi skoczkami spadochronowymi, zrzuconymi na tereny okupowanej Polski, byli rotmistrz Józef „Żbik” Zabielski, major Stanisław „Kostka” Krzymowski oraz kurier Czesław „Włodek” Raczkowski. Warto wspomnieć, że ci trzej Polacy byli pierwszymi w historii spadochroniarzami zrzuconymi na tereny okupowane. Nigdy wcześniej nikt na świecie nie przeprowadził podobnej operacji.

Zrzut miał się odbyć na placówkę odbiorczą położoną w okolicach Włoszczowy. Niestety, przez błąd w nawigacji skoczkowie wylądowali w dzikiej placówce niedaleko wsi Dębowiec, już na terenie III Rzeszy. Samolot powrócił do Wielkiej Brytanii po 11 godzinach i 45 minutach lotu i po wylądowaniu miał zaledwie 50 litrów paliwa, co starczyłoby na 15 minut lotu. Pomimo błędnego miejsca zrzutu mjr Stanisław Krzymowski oraz rtm. Zabielski dotarli do Warszawy. Nieco później zameldował się także Czesław Raczkowski.

Poza skoczkami w samolocie znajdowały się także ważące 600 kilogramów zasobniki. Były w nich radiostacje, sprzęt świetlno-sygnalizacyjny, broń i materiały wybuchowe. To wszystko miało trafić do arsenału Związku Walki Zbrojnej. Niestety utracono wszystkie zasobniki. Strata wyposażenia była tym bardziej bolesna, że odnaleziony przez Niemców sprzęt uświadomił im, że na terenie okupowanej Polski prowadzone są alianckie operacje desantowe.

Podczas wojny wszystkie informacje dotyczące cichociemnych były ściśle tajne. Cichociemni mieli też zakaz kontaktu z rodziną po przylocie do Polski.

Cichociemni w liczbach

Do służby w okupowanej Polsce zgłosiło się ochotniczo 2413 kandydatów. Po intensywnym szkoleniu wybrano 579 żołnierzy, którzy złożyli przysięgę cichociemnych oraz przysięgę na rotę AK. Spośród nich do kraju wysłano jedynie 316 skoczków, później już zwanych cichociemnymi (a w kraju ptaszkami, zrzutkami).

Kolejnych 17 polskich spadochroniarzy, agentów SOE od czerwca 1942 r. do kwietnia 1945 r. zrzucono (niektórych dwukrotnie) poza Polskę, na teren okupowanej Europy: do Francji, Grecji, Płn. Włoch, Jugosławii oraz Albanii. Zgodnie z zapisami Konwencji Genewskich nie mogli nosić mundurów oraz w przypadku aresztowania nie byli traktowani przez Niemców jako jeńcy wojenni.

Z 316 cichociemnych, w czasie wojny zginęło 102, w tym 9 podczas lotu lub skoku, a 8 zażyło truciznę po aresztowaniu. W Powstaniu Warszawskim wzięło udział 95 cichociemnych, spośród nich 18 zginęło, a co najmniej 20 było rannych. Kolejnych 9 zginęło podczas śledztw lub z wyroków sowieckich oraz polskich sądów komunistycznych pod koniec wojny oraz w latach powojennych.

Orderem Virtuti Militari odznaczono 221 cichociemnych, Krzyżem Walecznych zostali odznaczeni 595 razy.

8 stycznia 2021 r. setne urodziny obchodził ostatni żyjący cichociemny mjr Aleksander „Upłaz” Tarnawski.

Cichociemni byli prekursorami polskich sił specjalnych, ich tradycje kontynuuje Jednostka Wojskowa GROM im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.

Moje (sentymentalne) związki z cichociemnymi

Cichociemni to moi bohaterowie. Od początku mojej przygody ze spadochroniarstwem fascynowali mnie i inspirowali. Często zadawałam sobie pytania:

-kim byli ci niezwykli, wszechstronni i odważni ludzie?

-czy gdybym była na ich miejscu, wystarczyłoby mi odwagi?

-czy spadochroniarze jeszcze kiedyś będą brali udział w działaniach wojennych?

Kiedy myślę o bohaterach wojennych, ludziach, dzięki którym żyję dziś w wolnej Polsce, to moje myśli biegną naturalnie ku cichociemnym. Oczywiście spadochroniarstwo jest dla mnie tym łącznikiem. Dla mnie pasja, radość i źródło satysfakcji, a dla nich – element walki o wolną ojczyznę. 

Kiedyś, podczas wernisażu wystawy o cichociemnych w Muzeum Powstania Warszawskiego, miałam okazję poznać osobiście ostatniego żyjącego cichociemnego – majora Aleksandra „Upłaza” Tarnawskiego. Spodziewałam się zobaczyć wielkiego bohatera, tymczasem poznałam niezwykle skromnego i radosnego starszego pana. Zadziwionego, skąd to zamieszanie wokół jego osoby, głęboko przekonanego, że nie zrobił niczego niezwykłego. On był szarmancki i wesoły, a ja urzeczona. 

Jeśli tylko mam okazję to odwiedzam zrzutowiska i uczestniczę w obchodach rocznicy pierwszego zrzutu cichociemnych do kraju. A Was zachęcam do czytania o nich, bo to naprawdę byli absolutnie wyjątkowi ludzie. Pamiętajmy.

Pomnik w Dębowcu
Skok w 75. rocznicę pierwszego zrzutu cichociemnych w Dębowcu
„Cichociemni” – prace dzieci ze szkoły podstawowej w Dębowcu – miejscu pierwszego zrzutu cichociemnych
„Cichociemni” – prace dzieci ze szkoły podstawowej w Dębowcu – miejscu pierwszego zrzutu cichociemnych

Źródła:

www.polska-zbrojna.pl

www.wikipedia.pl

www.muzeum1939.pl

Od kilkunastu lat jestem skoczkiem spadochronowym, obecnie już instruktorem i zawsze wydawało mi się, że bardzo trudno jest opowiadać o spadochroniarstwie ludziom, którzy nigdy nie skakali. O tym, co czuję i co przeżywam skacząc, o tym, co mi to daje i po co właściwie ciągle wyskakuję ze sprawnego samolotu. 

Ale potem przyszedł w moim życiu czas na jaskinie. Opowiedzieć o jaskiniach, to jest dopiero wyzwanie! Jest ciemno, zimno, mokro, do domu daleko… A jednak trudno porzucić ten podziemny świat i nie do końca jest jasne, dlaczego?

Bywają takie momenty, że czuję się niedorzecznie. Na przykład, kiedy jechałam z przyjaciółką na etap zimowy kursu speleo. Nie wiem co kupują „normalne” kobiety jadąc gdzieś razem na kilka dni, ale my kupiłyśmy kilka par rękawic roboczych, kilka par kuchennych oraz dwie pary kaloszy. Mało spałam, mało jadłam, sporo marzłam. Po powrocie do domu wyglądałam jak ofiara przemocy domowej, z błotem we włosach, niemiłosiernie posiniaczonymi kończynami oraz z szerokim uśmiechem na twarzy. 

w jaskini

Byłam całkowicie oczarowana tym podziemnym światem i wróciłam z myślą, że jaskinia to taki mały kosmos w samym środku Tatr, serce góry. Niemniej bardzo trudno było mi wytłumaczyć najbliższym, czym ja się tak zachwycam i po co włażę do tych jaskiń.

No właśnie, po co? Co odpowiadacie znajomym i rodzinie, kiedy Was pytają, dlaczego chodzicie po jaskiniach? Próbujecie tłumaczyć, czy wręcz przeciwnie? 

Oto moja osobista lista 10 ulubionych powodów, czyli dekalog przyjemności:

Odcięcie 

Uwielbiam chłód, ciemność, ograniczoną ilość bodźców, brak łączności. Lubię panujący w jaskini spokój. Jestem daleko od wszelkich trosk dnia codziennego, całkowicie od nich wolna. Czas płynie zupełnie inaczej niż na powierzchni. I cisza. Najcichsza jaką znam. W jaskini czuję, że docieram w głąb swojej duszy.

Kosmos 

Chodzenie po jaskini jest jak pobyt na innej planecie. Nieprzyjaznej, nieprzystępnej, niezamieszkałej. Niby jestem blisko dobrze znanego nam świata, a jednak znajduję się w kompletnie innej rzeczywistości. Lubię sobie wyobrażać, że jestem w środku góry, po której chodzą w tej chwili dziesiątki ludzi, nie mając pojęcia, co kryje się w jej wnętrzu. 

Wspinanie 3D

Jaskinia jest trochę jak wielki plac zabaw dla dużych dzieci. Tu nie ma ograniczeń, chwyty bywają wszędzie dookoła nas, nad nami i pod nami. Można się czołgać, pełzać, wspinać, nurkować, zjeżdżać na linie i na tyłku, możliwości jest naprawdę mnóstwo i dają dużo radości.

Błoto

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze starałam się być grzeczną i czystą dziewczynką. Chyba nie nabrudziłam się w życiu wystarczająco i dlatego tak bardzo lubię bezkarne czołganie się w błocie i chodzenie po wielkich podziemnych kałużach. Nie przeszkadzają mi włosy zlepione jaskiniowym błotem i brudne paznokcie. Jem kanapki bez mycia rąk. Jestem jak dziecko – brudna i szczęśliwa.

Zabawki

Liny, karabinki, rolki, crolle i małpy. Nasza córka od zawsze lubiła się bawić górskim sprzętem. Jako dwulatka kazała sobie wieszać linę na drążku w drzwiach, zakładała kask i próbowała się wspinać. Gdy miała 4 lata, zakładała w domu uprząż i wpinała karabinki w szczebelki schodów, następnie siebie w te karabinki. Obawiam się, że może z tego nie wyrosnąć. Ja wprawdzie w dzieciństwie nie bawiłam się takimi rzeczami, ale za to teraz nadrabiam i „bawię się” nimi z przyjemnością, chyba nie mniejszą niż ona.

Najciszej, najspokojniej, najciemniej

Nie znam takich miejsc na ziemi, w których byłoby ciszej, spokojniej, czy ciemniej. Słychać spadające pojedyncze krople wody i krew przepływającą w żyłach. Kiedy zgasimy światło, nie widać absolutnie nic. Choćbyśmy nie wiadomo jak długo próbowali przyzwyczaić wzrok do ciemności, nie zobaczymy nawet jednego zagubionego fotonu, niesamowite wrażenie. Jestem pewna, że po dłuższym czasie można by od tego zwariować.

Samodzielność i odpowiedzialność

Lubię być samodzielna oraz lubię działać w zespole i jaskinie mi to dają. Mam tylko to, co ze sobą wzięłam, umiem tyle, ile się nauczyłam, muszę zaufać partnerowi i swojej wiedzy. Nie mam kogo się poradzić. Jeśli coś pójdzie nie tak, mamy tylko siebie i nie należy się spodziewać pomocy przed ustaloną wcześniej godziną alarmową.

Walka z demonami

Każdy na nas ma swoje demony. Nie przepadam za zaciskami, nie lubię tkwić w ciasnym miejscu czekając w kolejce na przejście, nie lubię przepinki przy wychodzeniu ze studni. A jeśli już o studni i demonach mowa, to zwykle, kiedy jestem już na samej górze, tuż przed przepinką, nawiedza mnie natrętna myśl, że to by było strasznie nie fair, gdyby ta lina właśnie teraz się urwała.

Medytacja

To może brzmieć niedorzecznie, ale każdy kto medytuje, wie, że medytacja nie musi być równoznaczna z wielogodzinnym nieruchomym siedzeniem w pozycji kwiatu lotosu i mruczeniem pod nosem „om mani padme hum”. Medytacja to kontakt ze sobą, ze swoją duszą, ciałem i umysłem. Tu i teraz. W jaskini naprawdę dość łatwo znaleźć kontakt ze swoim tu i teraz.

Karbid

Nie ma piękniejszego światła, niż to, które daje ogień. Jest przyjemne dla oka, ciepłe i miękkie, rozchodzi się kuliście świetlistą łuną i lekko migocze. Jestem fanatyczną miłośniczką zapachu karbidu. Dla mnie jaskinie pachną błotem, metalem i karbidem. [Od pewnego czasu, ze względów ekologicznych, nie wolno używać karbidu w jaskiniach tatrzańskich].

Za co jeszcze można kochać jaskinie? Na pewno za możliwość eksploracji. Myśl, że jest się pierwszym człowiekiem, który postawił stopę w odkrytym właśnie miejscu, musi być niezwykle emocjonująca. Można zostawić po sobie wieczny ślad i nadać temu miejscu wymyśloną przez siebie nazwę.

jaskinia studnisko

Szczególnie ważny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których promuje się jednostki, jest też element wspólnoty. Wspólnych marzeń, wspólnego działania, wzajemnej pomocy i zaufania. Coraz mniej widzę aktywności, które ludzi łączą i integrują, a działalność jaskiniowa jest jedną z nich. Warto, abyśmy o tę wspólnotę dbali i ją szanowali, nie pozwalając środowisku i społeczeństwu się dzielić, bo tylko jedność buduje.

To jest mój tekst, który ukazał się w „Wiercicy” – biuletynie Speleoklubu Warszawskiego rok temu – niestety tak się zbierałam, żeby Wam go tu podrzucić, że zrobił się z tego kawał czasu. Swojej aktualności jednak nie stracił. A obiecywałam go Wam TUTAJ.

Jeśli ktoś z Was myśli o zostaniu grotołazem to TUTAJ znajdzie niezbędne informacje.

wiercica - biuletyn speleoklubu warszawskiego

Równo rok temu, 25 października 2019, miałam ogromny zaszczyt i przyjemność uczestniczyć w projekcie PUNYA organizowanym przez Polską Stratosferę. Jego celem był najwyższy na świecie skok spadochronowy w tandemie i ustanowienie rekordu Guinnessa. Celem rekordu zaś było zwrócenie uwagi na poprawę jakości życia chorych na nowotwory. Co ma to wspólnego z kobietami, ich rolą i feminizmem? Też myślałam, że nic, a jednak…

(Nie)potrzebny feminizm w górach

Jeszcze kilka lat temu myślałam, że feminizm, przynajmniej w Polsce, jest już niepotrzebny i się kończy. Mieszkałam w stolicy, pracowałam w środowisku, w którym płeć nie miała znaczenia. Żyłam trochę jak w kolorowej bańce mydlanej. Jedyne środowisko, w którym odczuwałam, że bycie kobietą coś mi utrudnia, to nazwijmy to szeroko środowisko górsko/zakopiańskie.

Dopiero, kiedy zaczęłam pojawiać się w Tatrach odczułam, że nie ma równości pomiędzy kobietami i mężczyznami. Bardzo trudno jest mi o tym pisać i jeszcze trudniej dokładnie zdefiniować, co tak naprawdę było nie tak. Nikt mnie nie obrażał, nikt nie był wprost nieprzyjemny, ale odczuwałam pewną niechęć, dystans, czułam się czasem przezroczysta. Mężczyźni witając się podawali sobie ręce i zdarzało się, że omijali mnie, nie mówiąc nawet „część” czy „dzień dobry”.

Kiedyś któryś z górali przywitał się ze mną mówiąc z uśmiechem „pani pozwoli, że się przywitam i przedstawię – tak nie po góralsku”. Uśmialiśmy się oboje serdecznie. Był to jeden z wyjątków potwierdzających regułę. To oczywiście żaden dramat i włosów z głowy nie rwałam z tego powodu, że nie wszyscy obcy mi mężczyźni się witają, ale zaczęłam się bacznie przyglądać zjawisku…

Lotnictwo i spadochroniarstwo

Zostawmy na razie góry. Lotnictwo i spadochroniarstwo. Zaczęłam skakać ze spadochronem w wieku 24 lat, jestem dość kontaktowa, raczej uśmiechnięta, więc szybko weszłam w środowisko, znalazłam wśród skoczków wielu przyjaciół. Absolutnie w żaden sposób bycie kobietą nie utrudniało mi skakania, wręcz przeciwnie – wtedy kobiet w naszej sekcji było stosunkowo niewiele i może właśnie dzięki temu mężczyźni pomagali mi, uczyli i wspierali.

Tak było przez wiele lat, czułam się w tym środowisku doskonale. Sytuacja zaczęła się lekko zmieniać, kiedy zostałam instruktorem. Wtedy, gdy okazało się, że mam już pewne kompetencje i… własne obserwacje, wnioski oraz, niestety, także własne zdanie.

Są mężczyźni, którzy wspierają

Dotarło do mnie, że dopóki byłam mało doświadczonym skoczkiem przychylność i opiekuńczość odczuwałam z wielu stron. Wtedy byłam pewnie uroczą kobietką, która budziła instynkty opiekuńcze, której można było łatwo zaimponować. Kiedy zaś moje kompetencje rosły, zaczęłam z czasem odczuwać takie dziwne „coś”. Nie była to jawna niechęć, ale czułam np. nieufność ze strony niektórych instruktorów, czułam, że nie wszyscy traktują mnie na równi z innymi instruktorami – mężczyznami. Pragnę podkreślić, że dotyczyło to pojedynczych osób tylko. Mam w swoim otoczeniu mężczyzn, którzy BARDZO mnie wspierali i nadal wspierają, ale paradoksalnie ich wsparcie ukazało mi ten kontrast w postawach pozostałych.

Chętnie ci pogratuluje – ale najlepiej ciąży

Przypomniała mi się sytuacja, gdy kilka lat temu, na mojej ukochanej strefie spadochronowej, powiedziałam wszystkim znajomym, że jestem w ciąży. Pamiętam, jak jeden ze skoczków serdecznie mnie przytulił i szczerze, z serca pogratulował, powiedział, że cieszy się ze mną itd. Było to szalenie miłe. Minęło kilka lat, zostałam jedną z kilku kobiet w Polsce, które aktualnie szkolą skoczków spadochronowych metodą AFF. Jak myślicie, czy ten sam skoczek podszedł i pogratulował?

Nie zrozumcie mnie źle, nie oczekuję pochwał i gratulacji na każdym kroku, nie potrzebuję błyszczeć w świetle chwały i reflektorów. Po prostu się zastanawiam. Nie nad sobą. Zastanawiam się nad nami wszystkimi. Nad stosunkiem do kobiet i ich kompetencji. I to nie tylko mężczyzn do kobiet, ale i samych kobiet do… kobiet.

Dlaczego tak się wszyscy rwą z gratulacjami, gdy jesteśmy w ciąży (umówmy się, że na ogół nie jest to jakiś szczególny wyczyn – zajść w ciążę), a tak mało gratulacji i pochwał słyszymy, gdy coś nam się uda, gdy coś osiągniemy, własną pracą, wytrwałością, determinacją?

Jeśli młoda i ładna to raczej nie jest dyrektorką

A teraz dygresja. Jedna z moich znajomych, znakomita analityk finansów, kiedy przyszła na ważne spotkanie biznesowe usłyszała od jednego z uczestników prośbę o podanie kawy. Podobno warto było zobaczyć jego minę, gdy okazała się prowadzącą całe spotkanie, a on wziął ją po prostu za sekretarkę, zapewne dlatego, że miła i ładna. Kiedyś serdecznie bym się z tego uśmiała, ale teraz… coraz mniej mi jest do śmiechu.

Mimo iż jest mnóstwo wspaniałych facetów, którzy nas wspierają i kibicują, to nadal są też tacy, którzy uważają, że nasze miejsce jest tylko w domu, przy garach i dzieciach. I wygląda na to, że zrobią wiele, by nas tam zapędzić i przytrzymać wbrew naszej woli.

Z baby pilota nie będzie

Część z Was z pewnością wie, że marzy mi się zostanie pilotem. Znam wielu wspaniałych pilotów, kobiety i mężczyzn, ale poznałam niestety też takich, którzy bez skrępowania, głośno i publicznie mówią, że „z baby to pilota nie będzie”, „baby się nie nadają do latania”. Że co do cholery?!

Powoli zaczyna do mnie docierać, że złe, nierówne traktowanie kobiet dotyczy wielu dziedzin. Mam do czynienia z takimi, w których dominują bardzo silni mężczyźni, często autorytarni, z silnymi osobowościami. Większość z nich podziwiam i z przyjemnością z nimi współpracuję, wiele dobrego się od nich uczę, ale… coraz częściej dostrzegam pozostałych i moje przerażenie rośnie.

Nie równość a sprawiedliwość i uczciwość

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie uważam, że kobiety są równe mężczyznom pod wszystkimi względami. Nie uważam, że do wszystkiego nadają się w takim samym stopniu. Doskonale zdaję sobie sprawę z wielu różnic i ograniczeń, szanuję je i rozumiem, ale… nie zgadzam się na niesprawiedliwość.

Nie musimy być tacy sami

Zapewne są kobiety, które nie nadają się na pilotów, ale są też przecież tacy mężczyźni! Nie znam się kompletnie na budowie silnika samochodowego, ale nie jest to powód, żebym nie poznała i nie nauczyła się budowy silnika samolotowego. Czy jest mi trudniej, jako humanistce niż miłośnikom motoryzacji? Pewnie tak, ale za to mam inne cechy bardzo przydatne pilotom – nigdy nie tracę zimnej krwi i nawet w najbardziej stresującej sytuacji myślę trzeźwo.

Fakt, że jesteśmy kobietami nie oznacza koniecznie, że jesteśmy słabe, płochliwe i niedecyzyjne. To, że jesteśmy inne, nie oznacza do licha, że gorsze. I naprawdę bardzo trudno jest mi to pisać, ale ja się czasami naprawdę tak czuję. Jakbym ze względu na płeć była ułomna, nie traktuje się mnie poważnie, bo jestem kobietą. Albo inaczej – mam poczucie, że gdybym była mężczyzną traktowano by mnie poważniej. Rzadko, ale jednak. I to wszystko dzieje się w latach 20-tych, XXI wieku! Jeśli ja odbieram takie sygnały, to znaczy zapewne, że nas – tak samo czujących – jest dużo, dużo więcej!

Feminizm a rekord Guinnessa

Jaki związek ma to wszystko, co opisałam, ze wspomnianym rekordem Guinnessa? Kiedy Arkadiusz Maya Majewski organizował zespół, który miał pracować przy projekcie PUNYA, poprosił mnie, abym mu pomogła i wystąpiła w roli jego zastępcy. Sprawy potoczyły się w taki sposób, że Maya z kierownika projektu stał się jego uczestnikiem – tandem pilotem, który wraz z Jimem Wiggintonem miał wykonać najwyższy na świecie skok tandemowy. Siłą rzeczy ja z zastępcy stałam się naziemnym kierownikiem planowanego skoku. Jak myślicie, czy wszystkim mężczyznom się spodobało, że kobieta będzie teraz miała tu coś do powiedzenia…?

lot balonu punya project
fot. Polska Startosfera

Nie umiejętności i doświadczenie, a płeć czynią z ciebie dobrego kandydata


Mam poczucie, graniczące z pewnością, że gdyby szefem załogi naziemnej został którykolwiek mężczyzna, z mniejszym doświadczeniem i z mniejszymi kompetencjami to spotkałby się z o wiele większą akceptacją. Mi dano odczuć, że nie wszystkim moja rola w tym projekcie się podoba, choć nikt nie zdecydował się otwarcie zgłosić Mai zastrzeżeń.

Co by było, gdyby zabrakło dziś feministek?

Piszę Wam o tym wszystkim dlatego, że niedawny wyrok Trybunału (nie)Konstytucyjnego zakazujący aborcji w przypadku nieodwracalnych wad płodu i/lub zagrożenia życia matki, uderza bezpośrednio w podstawowe prawa kobiet. Ja naprawdę myślałam, że feminizm jest nam już niepotrzebny, że 100 lat temu, kiedy kobiety walczyły o prawa wyborcze, wtedy – tak, ale dziś?

Dziś niestety dochodzę do wniosku, że w wielu obszarach życia nadal jest konieczny. Że nadal musimy krzyczeć, walczyć i dopominać się na ulicach o podstawowe prawa decydowania o swoim zdrowiu i życiu, o zdrowiu i życiu naszych dzieci. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę musiała głośno upominać się o tak podstawowe rzeczy. Jestem tym zażenowana. Jest mi wstyd i nie wiem, co odpowiadać córce, gdy pyta, dlaczego to ciągle kobiety muszą o coś walczyć?
Drogie Kobiety i Drodzy Mężczyźni – wspierajmy się, nie oceniajmy, nie próbujmy decydować za innych. Nie oczekujmy heroizmu. Nie bądźmy czyimś sumieniem. Każdy ma przecież swoje.

Im bardziej myślę, mówię i piszę, że w życiu nie ma przypadków, tym bardziej życie utwierdza mnie w przekonaniu, że mam rację. Opowiem Wam dziś pewną historię zaskakujących znajomości, splotu wydarzeń i niezwykłej książki.

Rok temu, ku swojemu własnemu zaskoczeniu, znalazłam się na konferencji dla blogerów „Influencer Live” w Poznaniu. Konferencja wzbudziła we mnie mnóstwo ambiwalentnych uczuć. Czułam się tam samotna i totalnie nie na miejscu, niczym przybysz z kosmosu, pisałam o tym zresztą TUTAJ. Niemniej jednak udało mi się poznać kilka bardzo ciekawych osób. To zadziwiające, bo z większością z nich nadal mam kontakt. I to miły. 

Angel o „Ekspedycji”

Jedną z tych osób jest Angel Kubrick, która prowadzi bardzo ciekawy profil na Instagramie, o książkach. Czyta jak wściekła i bardzo fajnie te książki recenzuje. Kto mnie zna, ten wie, że książki kocham miłością wielką, ale wybredna jestem piekielnie. No więc przeglądając jej zdjęcia na Instagramie trafiłam na książkową okładkę z balonem! W dodatku zdjęcie przewróconego kosza balonu i stojących przy nim ludzi wglądało na bardzo stare. Uwielbiam balony, podobnie jak stare zdjęcia i książki. Szwedzka autorka Bea Uusma, tytuł „Ekspedycja. Historia mojej miłości”, przełożyła Justyna Czechowska.

Wyprawa polarna balonem w 1897 roku

Na stronie wydawnictwa Marginesy czytamy: 

„Jest 11 lipca 1897 roku. Trzej członkowie wyprawy polarnej ze Sztokholmu: Salomon August Andrée, Knut Frænkel i najmłodszy – dwudziestoczteroletni, Nils Strindberg, odlatują wypełnionym wodorem balonem o nazwie „Orzeł” w stronę bieguna północnego. Trzydzieści trzy lata później zupełnym przypadkiem inna wyprawa natrafia na resztki ich ostatniego obozowiska na lodowcowej wyspie. W dziennikach można przeczytać, że po kilku dniach w balonie musieli awaryjnie lądować pośrodku wielkiej kry i przez kolejne miesiące próbowali wrócić na stały ląd.

Trzech mężczyzn o minimalnej wiedzy na temat Arktyki znalazło się w środku koszmaru. Nie przebyli nawet jednej trzeciej odległości do bieguna, nie udało im się nawet dotrzeć najdalej na północ – oni wylądowali na 82° 56’, przed nimi norwescy polarnicy dotarli już dalej. Członkowie wyprawy byli tego świadomi. Wobec innych wypraw, które kończyły się sukcesem, ta w ogóle nie powinna była się odbyć.

Na początku każdy z nich miał ciągnąć sanie o wadze 200 kilogramów, ale ostatecznie przepakowali je i zostawili dużą część wyposażenia. Ale po co ciągnęli ze sobą do końca kilka tomów encyklopedii, spinacze, krawaty, szalik z różowego jedwabiu, obrus? Zapisują: „Tu każdy dzień mija jak inny. Ciągniemy sanie, jemy i śpimy”. Żaden z członków wyprawy nie wiedział, jak utrzymać się przy życiu w warunkach arktycznych.

Przez niemal sto lat badacze Arktyki, dziennikarze i lekarze próbowali rozwiązać zagadkę: co tak naprawdę wydarzyło się na wyspie? Co spowodowało śmierć trzech członków ekspedycji? Mieli przecież dużo pożywienia, ciepłe ubrania, skrzynie z amunicją i broń. Wszystko to znaleziono obok ich ciał w obozowisku. A także inne pamiątki, które mogły powiedzieć coś więcej o uczestnikach: medalik ze zdjęciem i puklem włosów narzeczonej Strindberga, Anny Charlier, rolki filmowe ze zdjęciami wykonanymi podczas wyprawy.”

fascynacja

Zatapiałam się stopniowo w tę opowieść. Im tam było zimniej i sytuacja stawał się bardziej beznadziejna, tym ja szczelniej owijałam się kocem, parzyłam sobie kolejny duży kubek pachnącej herbaty i wraz z autorką śledziłam losy tych niezwykłych podróżników. Ludzie uwielbiają tajemnice. Fascynuje nas to, co nieznane, nieodkryte, schowane przed naszymi wścibskimi oczami. Fascynują nas też tragedie. Zapewne gdyby ta wyprawa skończyła się szczęśliwie, nigdy byśmy o niej nie usłyszeli.

Lotnictwo i Literatura

Niczym psychofanka polecałam „Ekspedycję” każdemu, o kim tylko pomyślałam, że ma duszę odkrywcy. Na tej liście znaleźli się więc: doskonała dziennikarka, pilot balonu wraz z małżonką oraz nowopoznana polarniczka. I teraz uwaga. Kilka dni temu Tomek wpadł do domu z nowiną. Od progu już mówi: „posłuchaj, nie uwierzysz, wyobraź sobie, że R. (branża lotnicza) jest współorganizatorem festiwalu literackiego!”. Przyznam, że zrobiła na mnie wrażenie ta informacja. Choć faktycznie trudno mi było w pierwszym momencie powiązać R., którego postrzegam jako super specjalistę, ale totalnie technicznego, z czymś tak nietechnicznym, ulotnym i delikatnym jak literatura. 

Delikatna materia

Kilka dni później nadarzyła się okazja, aby osobiście zapytać R. o ten festiwal, bo temat przyznaję bardzo mnie zaintrygował. Oboje trochę skrępowani, bo znaliśmy się właściwie tylko z widzenia, zaczęliśmy rozmawiać. Literatura to grząski grunt, można nieopatrznie wdepnąć w coś, co pozostawi po sobie smrodek. Łatwo kogoś niechcący urazić, można nie znaleźć żadnego wspólnego gatunku albo tytułu, w końcu istnieje też ryzyko totalnego rozminięcia się w gustach. Wtedy, po takiej rozmowie, człowiek czuje się jak po wyjątkowo nieudanej randce. Wspominałam wszakże, że słowo pięknie pisane to materia delikatna, jak misternej roboty najsubtelniejsza koronka. 

co ja czytam?

Zastanawiasz się co ma wspólnego książka, o balonowej ekspedycji na biegun północny sprzed ponad 120 lat, z lotnictwem i festiwalem literackim? Odpowiedź, jak w dobrym kryminale, już się skrada. Nasza z R. rozmowa o książkach była takim obwąchiwaniem się, sprawdzaniem, czy aby na pewno mamy jakiś wspólny literacki mianownik i czy w ogóle rozumiemy się choćby trochę. R. pytał co czytam, ja starałam się ogólnikami opowiedzieć, nakreślić, wytłumaczyć się, dlaczego to a nie tamto. Mój Tomek się śmiał, że w ogóle nie powiedziałam R. co czytam, ale ja już tyle razy trafiałam tytułami jak przysłowiową kulą w płot, że starałam się tytułów unikać. Ostatecznie książki, które czytam nie bywają bestsellerami, ich autorzy nie są milionerami, a z okładek kolorowych czasopism nie spoglądają na nas ich twarze, z psem, kotem lub partnerem. 

Nie padły zatem żadne nazwiska, poza tymi, o których wcześniej w kontekście festiwalu wspomniał mi już Tomek. I teraz nadchodzi część najlepsza.

niezwykłe spotkanie

Trzy dni później, niedziela popołudniu, lotnisko Chrcynno, gdzie skaczę ze spadochronem. Właśnie skończyłam słuchać wykładu na temat nawigacji lotniczej i widzę znajomą twarz.
R. z rodziną był w pobliżu przejazdem, więc postanowił do nas zajrzeć. Przedstawia mi swoją partnerkę J. Zaczynamy rozmawiać, o polonistycznych studiach na UW, o książkach, wydawnictwach, o błędach w książkach, które mnie bardzo rażą. Od słowa do słowa J. mówi, że… tłumaczy książki. Ze szwedzkiego. 

Pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy, po tym jak mój mózg skleił słowa tłumaczyć + książki + szwedzki to była „Ekspedycja”! Powiedziałam to na głos. Moi rozmówcy uśmiechnęli się szeroko, po czym J. powiedziała „tak, to ja tłumaczyłam tę książkę”. I teraz niech mi ktoś powie – jakie jest prawdopodobieństwo, że w miejscu, które skoczkowie spadochronowi nazywają żartobliwie pastwiskiem pod Nasielskiem, poznasz tłumaczkę jednej z najlepszych książek, jakie w życiu czytałaś?!  

przypadek? nie sądzę…

I jak tu wierzyć w przypadki? Dodam jeszcze, że książka była wydana w 2017 roku, a w moje ręce trafiła raptem 3 miesiące temu. Mogłyśmy się więc bezgłośnie minąć, nigdy nie poznać. Wiele bym straciła. 

Spotykamy w życiu mnóstwo ludzi, często nie mając pojęcia o tym, że mogą nieść ze sobą fascynujące historie, że mogą być dla nas inspiracją i motywacją. Warto przyglądać się drugiemu człowiekowi, bo prawie każdy ma w sobie coś, co warto dostrzec. Trzeba tylko być otwartym, rozmawiać i przede wszystkim słuchać. 

Najważniejsi są ludzie

Sporo mam wniosków po tym zamknięciu covidowym, wielu stałych elementów życia mi brakowało, za wieloma bardzo tęskniłam. Jednak najbardziej brakowało mi ludzi. 
R. i J. obiecali nam wspólne spotkanie w długi letni wieczór, już się na nie cieszę, mam do obojga sporo pytań! 

Wierzysz w przypadki? Czy w przeznaczenie? Mamy wpływ na swoje życie, czy jesteśmy tylko pionkami na szachownicy życia, które Bóg, los lub fatum przestawia według sobie tylko znanego zamysłu albo algorytmu?

Konsekwencje

Nie wierzę w przypadki, ale nie uważam też, że za wszystko, co nas spotyka odpowiedzialny jest los. Czym zresztą ów los jest? Moja teoria zakłada, że prawie wszystko, co dzieje się w naszym życiu, jest konsekwencją naszych wcześniejszych decyzji i wyborów.

Bywają oczywiście tzw. zdarzenia losowe, na które nie mogliśmy mieć bezpośredniego wpływu. Bywają wypadki i choroby. Jednak większość z nich także ma swoje początki znacznie wcześniej niż pojawia się efekt. Składowe tych zdarzeń też są zwykle skomplikowane. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkiego, co może nas spotkać. Ale… część z tych zdarzeń moglibyśmy…

Wypadki zaczynają się o wiele wcześniej niż wskazywałaby na to ich data

Pierwszy przykład jaki przychodzi mi do głowy to wypadki lotnicze. Z wypadkami i lotnictwem jestem blisko związana. Mój partner jest ratownikiem TOPRu i oboje pracujemy w Aeroklubie Warszawskim, dlatego może oba tematy są stałym elementem naszych analiz i rozmów. Pierwszy wniosek jest taki, że wypadek zaczyna się o wiele wcześniej. Jeśli w lawinie giną ludzie, to na 90% przyczyn należy szukać co najmniej kilka dni wcześniej. Jeśli rozbija się samolot, może się okazać, że niebezpieczeństwo tliło się od miesięcy, a nawet lat.

Czynnik ludzki

Znasz program „Katastrofy w przestworzach”? Myślę, że większość zna. Samoloty nie spadają, ot tak sobie, nagle, bo stanął silnik. Podobnie skoczkowie spadochronowi nie giną, bo „nie otworzył mu się spadochron”. To największy i najczęstszy farmazon jaki słyszymy z mediów, kiedy zdarzy się wypadek spadochronowy. Przyczyna zawsze jest o wiele bardziej skomplikowana. I najczęściej zawodzi tzw. czynnik ludzki. To nie samolot jest winny, że się rozbił, nie spadochron, że się „nie otworzył” i nie lawina, że zeszła. Winni zwykle są ludzie.

Do katastrofy wystarczy gumowa uszczelka

Pewien dobry człowiek, Leszek K., podarował mi kiedyś książkę pt. „Listy niezapomniane. Tom I”, zebrał i opracował Shaun Usher. Książka fenomenalna, ale o tym, kiedy indziej. Znalazłam w niej m.in. list napisany przez inżyniera pracującego w firmie produkującej rakiety dodatkowe na paliwo stałe. Informuje on w nim swoich przełożonych, że gumowe uszczelki, których użyto w rakietach przy promie kosmicznym „Challenger”, mogą doprowadzić do katastrofy. List datowany jest na 31 lipca 1985 roku. Start promu „Challenger” odbył się 28 stycznia 1986 roku. Pół roku później.  Na oczach milionów ludzi, 73 sekundy po starcie, prom rozpadł się nad wybrzeżem Florydy. Zginęło siedmioro członków załogi. Nie wszyscy jednak byli zaskoczeni… na pewno nie wspomniany autor listu. 

To tylko jeden z wielu przykładów na to, że wszystko ma swoje przyczyny i swoje konsekwencje. Czasem do katastrofy wystarczy gumowa uszczelka. 

Szczęście to konsekwencja wyborów

W życiu znajdziecie setki takich przykładów. I nie mam tu na myśli samych nieszczęść i katastrof. Chciałabym się raczej skupić na tych dobrych rzeczach, które nam „się trafiają” lub nie… Znasz poniższe powiedzenie?

 Jeśli czegoś nie chcesz – znajdziesz powód. Jeśli chcesz – znajdziesz sposób

Życiowa poczekalnia

Mam, podobnie pewnie jak i Ty, kilka takich spraw, które są dla mnie ważne, a mimo to ciągle zalegają w takiej życiowej poczekalni. Jedną z takich spraw jest mój rozpoczęty (a niedokończony) kurs speleo, czyli kurs taternictwa jaskiniowego. O jaskiniach pisałam też TUTAJ.

Powodów mam tysiące, oczywiście wszystkie szalenie ważne. Wybrałam więc cztery najważniejsze:

  1. Czas. Nie mam czasu. Przecież nikt nie ma czasu. Zwłaszcza na takie głupoty, jak babranie się w błocie. 2 tygodnie, 200 metrów pod ziemią, 500 km od domu.
  2. Dzieci. Są najważniejsze. No przecież są, więc jak masz wątpliwość to patrz jeszcze punkt pierwszy.
  3. Pieniądze. Tyle jest ważniejszych wydatków. Nie mamy nawet listew przypodłogowych, a ja chcę tak bezsensownie marnotrawić pieniądze.
  4. Nie można ciągnąć kilku srok za ogon. Powinny mi wystarczyć góry i spadochrony.

Jak mawia mój kolega Fixxxer (skoczek spadochronowy) – jeśli czegoś nie można, ale bardzo się chce – to wtedy można. 😀

Jaskinie mnie wołają i muszę iść.

I teraz przechodzę do sedna sprawy, do serca tego wpisu. Jeśli dotrwałaś do tego momentu – gratuluję. Otóż, dziś rano facebook podrzucił mi wspomnienie. Zdjęcie naszej mokotowskiej łazienki, w której obok ręcznika i myjki suszyła się lina, karabinki, crolle, płanie, shunty i uprzęże jaskiniowe. Zobaczyłam to zdjęcie – sprzed 8 lat :O i pomyślałam – no kurcze, to jest znak, sygnał.
Jaskinie mnie wołają i muszę iść. I teraz uwaga.

speleo sprzęt

Mija godzina, przybywa kurier. Otwieram paczkę, za którą serdecznie dziękuję Beacie Słamie i Górskiemu Domowi Kultury. W środku znajduje się nowiutka, pachnąca jeszcze drukiem książka. Robert Macflarlane – „Podziemia. W głąb czasu.” Przypadek? Nie sądzę…

podziemia

Dzień dobry, z tej strony Speleoklub Warszawski

To by nie było może jeszcze takie niezwykłe, ale… Postanowiłam usiąść i napisać ten tekst, o marzeniach, które odkładamy na później, o planach, których nie realizujemy. Czas mija a my zamiast zbliżać się do naszych celów, oddalamy się od nich, pojawiają się nowe okoliczności, trudności i przeszkody. No więc siadam, zaczynam pisać, dzwoni telefon. Zaciskam zęby, bo oto wena nadeszła, a jej nadejścia nie wolno nigdy lekceważyć, bo kapryśna jest i nie wiadomo, kiedy znów nas zaszczyci swą obecnością. No, ale dzwoni, obcy numer, odbieram. „Dzień dobry, z tej strony Michał S., Speleoklub Warszawski”. 

To jest pierwszy raz w historii, kiedy speleoklub do mnie zadzwonił. Jestem więc w szoku, a Michał mówi, że przeglądał papiery i zobaczył moje nazwisko na etapie wstępnym kursu speleo w 2016 roku, potem na zimowym w 2017, a potem pustka i cisza. 

zacisk w jaskini

Inspiracje są wokół nas

Trzy speleo inspiracje w ciągu jednego przedpołudnia. Można się uśmiechnąć i pomyśleć – co za przypadek a można też zebrać się sobie i wbrew wszystkim powodom i wymówkom znaleźć sposób, aby dokończyć ten kurs. Zrobić etap letni i zacząć legalnie chodzić po jaskiniach. A po co? Mam już gotowy tekst na ten temat – premiera niebawem.

cien w jaskini

Street wisdom

Wszechświat sprzyja, wysyła sygnały – odbieraj je! Moja mieszkająca w Londynie przyjaciółka Iza uczyła mnie kiedyś, jak rozpoznawać i odbierać te sygnały. Współorganizowała nawet specjalne spotkania i spacery pod hasłem „street wisdom”, co można chyba tłumaczyć jako „mądrość ulicy”. Dobrze jest móc teraz korzystać z tej wiedzy i doświadczeń. Fantastycznie jest dochodzić różnymi drogami do tego samego celu – bycia szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.

Odkurz marzenia

Życzę Wam cudownego dnia i życia. Pędzę ogarnąć co trzeba, a potem przystąpię do organizowania siebie i ekipy na ten zaległy letni etap kursu taternictwa jaskiniowego. Zostanę w końcu oficjalnie grotołazem. 
Pomyśl o swoich odłożonych marzeniach, poszukaj wskazówek, bo one są gdzieś wokół, znajdź sposób i – do dzieła! 

Święta Wielkanocne 2020, dla zdecydowanej większości z nas, będą zupełnie inne niż wszystkie poprzednie. Niektórzy spędzali Wielkanoc w gronie najbliższej często wielopokoleniowej rodziny, inni zwykle wyjeżdżali w góry, na Mazury lub w dalekie zagraniczne podróże. W tym roku będzie inaczej, prawdopodobnie u wszystkich, raczej bez wyjątków. Co byśmy nie robili, sprzątając, gotując i dekorując domy, odczujemy samotność. Bojkotowanie Świąt też specjalnie na to nie pomoże.

samotne święta

Ci z nas, którzy spędzali Święta z dziećmi, z małżonkami, partnerami, rodzicami a niekiedy i z dziadkami, prawdopodobnie spędzą je tym razem w dużo węższym gronie. W trosce o życie i zdrowie seniorów, zdecydują się na rozłąkę. I prawdopodobnie okaże się, że to szykowanie, gotowanie, pieczenie, sprzątanie, mycie okien i robienie pisanek straci nieco ze swego uroku i sensu, gdy nie ma przy nas tych, z którymi zwykliśmy spędzać te i każde inne Święta. 

Jeśli, mimo wewnętrznego oporu, myłam co roku przed Świętami okna, to niezupełnie tylko dla siebie i satysfakcji z czystego (przez krótką chwilę) domu. Robiłam to także po to, żeby sprawić przyjemność mojej Mamie, która lubi czyste okna i chce wierzyć, że wychowała mnie na jako taką panią domu. Robiłam to też z myślą o Teściowej, w oczach której chciałam zawsze uchodzić za nieco lepszą gospodynię, niż wskazuje na to nasza codzienność. 

święta z przedwojenną porcelaną

Bardzo lubiłam spędzać Święta z moją rodziną. Uśmiechniętą Mamą, głośnym Bratem, serdeczną Bratową i ich małym synkiem, z pomocną Teściową i z eleganckim Teściem w śnieżnobiałej koszuli z pięknymi spinkami przy mankietach. Polerowałam podarowane mi przez niego srebrne dzbanki, dzbanuszki i cukiernicę. Prasowałam stuletni ręcznie haftowany w liliowe kwiatki obrus. Wyciągałam ukochaną ćmielowską porcelanę (fason „bolero” ze zdobieniem w różyczki), pochodzącą z okresu międzywojennego. Pamiątkę po przyszywanej Prababci, której nie miałam szansy poznać, ale po której mam wrażenie, że dostałam w spadku nie tylko porcelanę, ale także umiłowanie pięknych starych przedmiotów.

Ubierałam odświętnie dzieciaki, córce plotłam warkocze, wiązałam kokardę z tyłu kwiecistej sukienki. Sama też zakładałam sukienkę, szpilki i malowałam się w pośpiechu, bo zazwyczaj byłam w niedoczasie. Mama zwykle bardzo chciała pomóc, a ja bardzo chciałam być samodzielna, więc nie przeczę – czasem iskrzyło, ale zawsze było dobrze, rodzinnie, głośno i wesoło. 

stol wielkanocny
fot. Remigiusz Witkowski

wielakanoc tysiące kilometrów od domu

Tylko jedne Święta Wielkanocne spędziliśmy inaczej. Kiedy rok po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w Nepalu wybraliśmy się tam z pomocą. Trzęsienie ziemi, które w ciągu jednej minuty zabrało życie prawie 10 000 ludzi. Wyobraźcie to sobie teraz. Kraj mniejszy o połowę od Polski i liczba zmarłych jednego dnia osób trzy razy większa niż w całych Chinach zabrał koronawirus COVID-19 (do tej pory). Jak dodamy do tego PKB, które w Nepalu wynosi ok. 2 dolary dziennie na osobę (dla porównania w Polsce wynosi 92 dolary), to mamy mniej więcej obraz ich tragicznej sytuacji. 

doceniajmy

Ale wracając do tematu Wielkanocy, chciałam Wam właściwie powiedzieć, że inne Święta nie muszą być złe. Samotność, taka która nie jest wieczna, też nie jest zła. Każdy, z kim miałam okazję rozmawiać o Nepalu, na pewno nieraz usłyszał ode mnie, że trekkingi w Himalajach bardzo zmieniły zarówno mnie, jak i moje podejście do świata, życia, wiary i przedmiotów. Nauczyły mnie doceniać nie tylko wszystko to, co posiadamy, ale przede wszystkim to, z czego posiadania już dawno przestaliśmy sobie zdawać sprawę.

Doceniam swój dom, samochód i kanapę. Ale przed pierwszą podrożą po Himalajach nie doceniałam luksusu jakim jest ciepła woda, ogrzewanie, prąd w gniazdku, światło czy umywalka z bieżącą wodą. Przyszłoby Wam do głowy, że umywalka to luksus? I nie chodzi tu o posiadanie takiego przedmiotu, tylko o fakt, że możesz umyć swój kubek lub uprać rzeczy stojąc wygodnie wyprostowanym… A podłoga, kuchenka, meble – jak często cieszysz się i doceniasz, że to masz?

z okazji świąt – latające t-rexy

Jak wyglądała nasza Wielkanoc w Manang na szlaku wokół Annapurny? W Wielką Sobotę wieczorem padał śnieg. Staliśmy przed naszym „hotelikiem” próbując zadzwonić do domu z telefonu satelitarnego. Okienko czasowe na połączenie było krótkie. Byliśmy w głębokiej dolinie i czas, kiedy przelatujący satelita nas „widział”, pomiędzy jedną a drugą górą, wynosił kilka minut. Kiedy rodzice odebrali telefon, nasza trzyletnia córeczka stwierdziłą, że nie ma teraz czasu, bo jest zajęta. Wpadłam w rozpacz, bardzo chciałam ją usłyszeć, ale ona akurat nie chciała przerywać zabawy. W końcu babci udało się namówić ją na rozmowę – życzyła nam ładnego słoneczka i fruwających T-rexów. Nie pytajcie, dlaczego T-rexów i dlaczego fruwających, nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Ale do dziś się uśmiechamy na to wspomnienie.

6 szklanek wrzątku i masło od naka – samicy jaka

Wieczorem poprosiliśmy kucharza o ugotowanie nam na rano 20 jajek na twardo i podanie równocześnie z nimi 6 szklanek z wrzątkiem. Oraz masła. Nie było łatwo im wytłumaczyć, po co nam to wszystko. Zresztą i tak nie uwierzyli. Następnego ranka też nie mogli uwierzyć, kiedy zobaczyli, że farbujemy jajka i piszemy po nich długopisami. No cóż, „westmeni”, jak często określa się turystów, miewają przecież różne dziwne pomysły i zwyczaje (kiedyś Wam opowiem o ty, co myślą na temat naszego papieru toaletowego :D).

pisanki nepal
Pisanki wielkanocne w Manang w Himalajach Nepalu, marzec 2016

najlepsza konserwa na świecie

Farbki do jajek przywiozłam specjalnie na tę okazję z Polski, podobnie jak dżem truskawkowy naszej roboty i bakalie. Nasza przyjaciółka Tamara podczas śniadania Wielkanocnego wyjęła dwie puszki mięsnej konserwy! Były okrzyki i wiwaty! Nie macie pojęcia jak ta konserwa smakowała! Traktowaliśmy ją niemal jak relikwię, podając sobie z rąk do rąk, z namaszczeniem, każdemu po plasterku, rozkoszując się smakiem. Prawdopodobnie nie była to jakaś nadzwyczaj pyszna konserwa, ale chleb smakuje inaczej, gdy jest się bardzo, bardzo głodnym, prawda? To był smak z Polski. Z domu, który znajdował się wiele tysięcy kilometrów stąd.

czekoladki belgijskie na śniadanie

Belgowie, którzy w tym czasie również przebywali w tym „hoteliku” i których zaprosiliśmy do wspólnego wielkanocnego śniadania, poczęstowali nas wyśmienitymi belgijskimi pralinkami. Jednak ich smak, który normalnie by może zachwycał, nie umywał się do smaku mielonki z puszki! Udało nam się zdobyć kilka gałązek bazi, mieliśmy przywiezionego z domu wielkanocnego kurczaczka, dżem, mielonkę, kilka czekoladek i te kolorowe jajka. Byliśmy w gronie przyjaciół, ale bez rodziny, w ukochanych Himalajach, ale daleko od domu. Było i bardzo dobrze i trochę przykro. 

jedyna dziwna wielkanoc

Święta wielkanocne w 2020 roku będą inne, dla nas wszystkich, chyba bez wyjątku. Niestety decyzja o tym nie należała do nas. Wiecie, co zrobię? Będę się cieszyć smakiem sałatki jarzynowej, choć wolałabym śledzie pod pierzynką mojej Mamy. Wypoleruję srebra, choć Teść ich nie zobaczy i wyjmę tę porcelanę, choć Rodzice nie wypiją w tym roku z niej herbaty. Mam zamiar cieszyć takimi Świętami, jakie są nam dane. I z całą pewnością będę się cieszyć na kolejne! Wyobraźcie sobie, jak to całe szaleństwo się już skończy, jakie to będą te kolejne Święta. Najbliższe i każde następne, podczas których będziemy wszyscy razem, całą rodziną, wspominać tę jedną jedyną dziwną Wielkanoc, ona już wtedy będzie daleko w tyle za nami, odległa jak zły sen.

Tego też nauczyły mnie Himalaje. Każdy najtrudniejszy nawet dzień i każda, choćby najdłuższa droga, kiedyś się kończą. A my z każdym takim doświadczeniem stajemy się bardziej pokorni, ale także silniejsi i odporniejsi. I tego Wam serdecznie życzę, nie tylko z okazji Świąt.

z koszyczkiem nad rzeka
Z koszyczkiem nad Narwią

Pierwszą lekcję biologii o wirusach pamiętam doskonale do dziś. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie zdanie, którym nauczycielka zaczęła zajęcia: „Jest na świecie taka grupa organizmów, które zagrażają naszemu życiu, organizmy te są niewidzialne i jesteśmy wobec nich praktycznie bezbronni.” Na początku nie mogłam w to uwierzyć. Najbardziej fascynowało mnie, że z punktu widzenia biologii nie są właściwie organizmami, a zawierają RNA lub DNA, mogą mutować, uodporniać się na leczenie i tak naprawdę nie mamy możliwości ich okiełznać. Mogą wywoływać epidemie. Wtedy zdecydowałam, że będę zdawać maturę z biologii. Dziś tamta lekcja jest moją codziennością a ja, wraz z tysiącami ludzi na świcie, zastanawiam się, jak zmieni się nasze życie po zarazie?

Zamknięcie

Dziś, kiedy to piszę jesteśmy już w trakcie globalnej zarazy spowodowanej koronawirusem wywołującym chorobę nazwaną COVID 19. 
Od czwartku 12 marca 2020, kiedy zamknięto szkoły, wszystko zaczęło zwalniać. Na początku powoli i z niedowierzaniem przyjmowaliśmy informacje o odwoływanych imprezach masowych, potem kameralnych spotkaniach, w końcu – wszystkich. Zamknięto granice, lotniska, kina, centra handlowe. Na koniec zamknięto nas. W domach, ale jednak, zamknięto. 

Co musieliśmy poświęcić?

Ile planów nie wypaliło? Z ilu rzeczy musieliście zrezygnować? U mnie na razie nie najgorzej. Choć… nie minął jeszcze miesiąc, a przepadł mi:

– koncert Lao Che, pierwszy na który mieliśmy iść razem z dziećmi, bilety kupiłam chyba jeszcze w listopadzie;

– kilkudniowy babski wypad do Szkocji. Zamki, tajemnice, miejsca związane z Harrym Potterem i Outlanderem. Miałyśmy popijać szkocką whisky w edynburskich pubach;

– zaplanowany na początek maja lot do Londynu na komunię mojej uroczej Chrześnicy Lily;

– kurs PPL(A) na pilota samolotowego.

Nic takiego niby, a przykro mi z każdego tego powodu jak sto diabłów.

Podobno introwertycy miło spędzają czas podczas tej izolacji a ekstrawertycy dostają szajby. Jestem ekstrawertyczką… Nasz dom zawsze był pełen ludzi, mamy wspaniałych przyjaciół, z którymi często się spotykaliśmy. Wszystko to musi zaczekać. Ile? No tego niestety nie wiadomo. Na początku te dwa tygodnie wydawały się dłużyzną, choć szukałam w tym pozytywów. Teraz wiadomo już, że może będą to jeszcze dwa miesiące? A może dłużej?

życie zahamowało z piskiem opon

Nikt z nas nie lubi ograniczeń, jedni łatwiej akceptują ingerowanie w ich wolność, inni trudniej, ale z całą pewnością nikt tego nie lubi. Nastał bardzo ciekawy socjologicznie czas. Narzekaliśmy na życie w pędzie, czuliśmy się czasem jak chomiki w kołowrotkach, pędzący nie wiadomo po co, nie wiadomo za czym. Niektórzy zdążyli trochę wyhamować swoje tempo życia jeszcze przed epidemią, inni zostali do tego zmuszeni teraz. Życie milionów ludzi na całym świecie wyhamowało z piskiem opon, z dnia na dzień.

konsekwencje zarazy

Jedno jest pewne. Nic już nie będzie takie samo jak przedtem. Co konkretnie to dla nas oznacza i jakie będą konsekwencje tej globalnej zarazy? Oto moje typy:

Priorytety

Mamy szansę ustalić na nowo nasze priorytety. Macie czasem wrażenie, że jako społeczeństwo pogubiliśmy się w biegu ku posiadaniu? Że nasze priorytety przypominają rozsypane klocki? Relacje z bliskimi tuż obok nowej pary butów, zdrowe jedzenie przykryte nadgodzinami, pasje przesłonięte przez wakacje all inclusive.

No to trzeba będzie teraz z tych klocków ponownie ustawić wieżę. Czy fundamentem będzie zdrowie i bezpieczeństwo naszych bliskich? Czy przypomnimy sobie, że w ogromnej większości przypadków nasza praca nie ratuje niczyjego życia? I czy okaże się, że możemy przeżyć weekend, dwa lub osiem bez galerii handlowych? 

butter lamp nepal ogien
Lampki w Swayambhunath, tzw. Świątyni Małp w Dolinie Kathmandu, Nepal

Docenienie

Staram się doceniać swoje życie każdego dnia. Wszystko, co mam. Rodzinę, przyjaciół, dom, drzewa za oknem. W obliczu zagrożenia śmiercią, utratą bliskich i zdrowia, wszystkie problemy, które miałam jeszcze miesiąc temu wydają mi się śmieszne. Czujecie podobnie? Naprawdę muszą nas spotykać kataklizmy i nieszczęścia, abyśmy odkryli, że mamy dobre życie? My, Polacy, żyjemy relatywnie w bezpiecznym miejscu i dobrych czasach. Nie dotykają nas wojny, trzęsienia ziemi. Mamy pracę, domy, jedzenie i poczucie bezpieczeństwa, które za tym idzie. Że inni mają lepiej? Niektórzy na pewno. A zastanawiacie się czasem, ilu ludzi ma znacznie gorzej niż my? Nie? To zapraszam na wycieczkę, np. do bliskiego memu sercu Nepalu. Pisałam o tym TUTAJ.

Kilka tygodni w domu. Radość, spokój czy strach?

Szczerze? Trochę się ucieszyłam na wieść o pierwszych dwóch tygodniach w domu. Miałam czas zacząć pisać dla Was (i dla siebie) ten tekst, czytałam książki, oglądałam z dzieciakami filmy, chodziliśmy na spacery, rozmawialiśmy o tym, co w życiu ważne. Tak było przez pierwszy tydzień. Potem humor zaczął mi siadać. Próbowałam pracować, ale każde kolejne zadanie, w zaistniałej sytuacji, wydawało mi się coraz bardziej bezsensowne. Mam taki problem, że nie umiem robić czegoś, w czym nie widzę sensu. W życiu zawodowym czasem bardzo mi to przeszkadzało, bo zwykle nie potrafiłam w porę zamknąć dzioba i nie kłapnąć ozorem, że nowy pomysł szefa jest beznadziejny. No więc w czasie zarazy zaczęłam mieć wrażenie, że moja praca jest kompletnie nie na miejscu i nie ma wykazuje żadnego sensu. Nie jestem lekarzem, nie jestem policjantem, nie jestem ekspedientką. Ich praca ma teraz ogromny sens. Moja – niekoniecznie.

w domu nie zawsze jest bezpiecznie

Jednak mimo wszystko część mnie cieszyła się, że jestem w swoim domu, z rodziną którą kocham, z kotami, które zdążyliśmy kilka tygodni temu adoptować. Jestem jednak pewna, że dla niektórych te tygodnie to jest i będzie tortura. Nie wszyscy czujemy się w domu dobrze, nie wszyscy jesteśmy w nim bezpieczni. Myślę o rodzinach, w których jest alkohol i przemoc, myślę o maltretowanych kobietach i dzieciach, które teraz jeszcze bardziej nie mają dokąd uciec. Boję się o nich, ale równocześnie mam nadzieję, że może ten czas będzie dla takich kobiet impulsem do zmiany, do ucieczki, do walki o siebie i dzieci. Może zaraza stanie się dla nich szansą na lepsze życie? Bardzo im tego życzę. 

pozory mylą, czyli nadchodzi czas próby

Są jeszcze domy, w których tylko z pozoru jest wszystko dobrze, ale domownicy tak naprawdę od dawna żyją osobno, w innych światach. Co się z nimi stanie, gdy te inne światy się zamknęły i teraz są w czterech ścianach skazani na swoją ciągłą obecność? To z pewnością będzie czas próby. Nie wszystkie związki i rodziny wyjdą z niego zwycięsko.

czy samotni mają lepiej?

Są też ludzie, którzy mieszkają sami. Czasem z wyboru, czasem z konieczności. Przez te kilka tygodni będą znacznie bardziej samotni niż zwykle? Czy wręcz przeciwnie? Może zniosą izolację dużo lepiej niż ich bardziej stadni znajomi? A potem? Może zechcą coś zmienić w swoim życiu? Może nieco bardziej otworzą się na świat i innych ludzi? Kto wie?

Praca

Może się okazać, że wysiadywanie dupogodzin w wielkich korporacjach nie jest tak naprawdę konieczne. Może się okazać, że bywamy bardziej efektywni, gdy pracujemy wtedy, kiedy chcemy i niekoniecznie jest to poniedziałek – piątek od 9.00 do 17.00. Miałam szczęście mieć w życiu takich szefów, którzy wierzyli, że będąc w domu mogę pracować równie skutecznie, jak będąc pod ich czujnym okiem. Mi dało to nieco wolności wyboru, a im niczego nie odebrało. Nie dotyczy to oczywiście każdej pracy, ale wierzcie mi, że mnóstwo rzeczy można robić właśnie zdalnie. Być może ten czas izolacji pozwoli nam to odkryć? Tego akurat jestem pewna.

balkon zamiast mordoru

Może się okazać, że całe zastępy ludzi, które zwykle przed 9.00 rano zmierzały szarą wezbraną falą ku bramom Mordoru na Domaniewskiej (jak pieszczotliwie nazywamy zagłębie korporacyjne na warszawskim Mokotowie) mogą spokojnie zostać w domach. Przy swoich kuchennych stołach, na kanapach, na balkonach mogą wykonywać te same zadania z równie wysoką skutecznością, co w betonowo-szklanych molochach. 

Relacje

I tu dochodzę do tego, co w czasie izolacji boli mnie najbardziej. Tęsknię. Za ludźmi. Najbardziej ze wszystkiego denerwuje mnie to, że tęsknię za ludźmi. 
Za rodzicami, nawet za bratem ;), za przyjaciółmi, znajomymi, sąsiadami, współpracownikami. Jestem zwierzęciem stadnym, prowadziliśmy zawsze dom otwarty. Nie było do tej pory takich tygodni, żebyśmy się z nikim nie spotykali. Dzieciaki stale dopytywały, kto dziś do nas przyjedzie?
Od kilku tygodni odpowiedź brzmi – nikt… 
A kiedy ktoś przyjedzie? – nie wiadomo…

czorteny flagi buddyjskie nepal mustang
Czorteny, dolina Kali Gandaki, Nepal

serce się kraja

Serce mi się kraja, gdy Lila mówi, że chce do „baby Halyny” albo do babci Basi. Że chce zobaczyć się z Nikosiem, Marysią, że chce wrócić do swojej szkoły… Wiem co czuje, bo ja czuję to samo. W akcie desperacji zorganizowałam wirtualne spotkanie z bliskimi skoczkami spadochronowymi. Czułam się trochę jak kretynka szczerząc zęby do ekranu i unosząc kufelek z piwem do kamery, ale wiecie co? Dobrze mi to zrobiło, fajnie było zobaczyć te mordki, choćby tylko tak.

jak sobie radzić?

Jakie mam wnioski? Jak sobie radzę? Różne i różnie. 

Dom wysprzątany, ogród ogarnięty, ja nieco smutna, troszkę sfrustrowana i ociupinkę wkurwiona… 

Tęsknię za swoim życiem, podobnie pewnie jak i Wy, ale równocześnie staram się doceniać każdą jego chwilę, każdą sekundę. Cieszę się tym co mam, co przeżywam. Swój kalendarz, który prowadzę w formie bullet journal (opowiem Wam o nim następnym razem), zmieniłam w pamiętnik dobrych momentów, w skarbnicę pozytywnych myśli i inspirujących treści. Z tym wszystkim łatwiej będzie mi przetrwać trudny czas, a potem będzie też do czego wracać, gdy życie znów zacznie się kiedyś niebezpiecznie rozpędzać…

platki roz ziarna ryzu nepal
Ofiary z kwiatów i ryżu w hinduskiej świątyni, Kathmandu, Nepal.

I jeszcze krótka dygresja na koniec. Niedługo przed zarazą, kiedy wydawało mi się, że mam trudny zawodowo czas, mnóstwo rzeczy na głowie i sporo stresu, pewien bliski mi człowiek na pocieszenie przytoczył słowa amerykańskich żołnierzy z Navy Seals:

Jedyny łatwy dzień był wczoraj.

Zatem jak padłam, to powstaję. Poprawiam koronę i idę dalej. Choćby tylko z kanapy do kuchni i z powrotem.

Moim wizytom w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach, zwłaszcza tym zimowym, zwykle towarzyszą jakieś przygody. Pierwszy raz byłam tu w styczniu 2009 roku, na pierwszym kursie lawinowym dla turystów, prowadzonym przez ratowników TOPR. Wyszliśmy w góry za późno, nie sprawdziliśmy dokładnie prognozy, na podejściu zastał nas mrok i halny. Nie zapowiadało się dobrze. Zamiast kursantami, mieliśmy spore szanse stać się klientami TOPRu. Witajcie Tatry zimą!

Mrok i halny na podejściu do piątki

Śniegu było na tyle dużo, że nogi wpadały co chwilę w „skarbonki”, czyli głębokie dziury zamaskowane śniegiem, po kolana, po uda, po pachy. Nie mieliśmy nart ani rakiet. Po wyjściu z lasu, na progu dolinki wiało tak bardzo, że strach było zdjąć plecak, żeby go nie zwiało. Momentami kładłam się brzuchem na śniegu, żeby nie stracić równowagi i nie grzmotnąć w dół. Było kompletnie ciemno, wiało niemiłosiernie, śniegiem smagało po pysku. Czołówka oczywiście w plecaku. To było moje pierwsze wyjście w Tatry zimą. Na tym podejściu tak dostałam w dupę, że odechciało mi się tych całych gór. Kurs lawinowy prowadzony przez ratowników tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że zimą w górach czekają na mnie jedynie lawiny i śmierć. O kursie lawinowym pisałam Wam TUTAJ. Sporo czasu zajęło Tomkowi przekonanie mnie, że Tatry zimą są najpiękniejsze, a pozostanie w domu nie jest jedynym sposobem na unikanie zagrożenia lawinowego.

schronisko piątka nocą zima
Wejście do „piątki” zimą

nocą w śniegu po pachy

Kolejna wycieczka była nie mniej ekscytująca. Ja i Ewa wybrałyśmy się do Zakopanego w piątek po pracy. Z Wodogrzmotów Mickiewicza ruszyłyśmy ok. 23.00 w stronę czekającego na nas w schronisku Tomka. Ponieważ w dolinie nie ma zasięgu, umówiliśmy się, że Tomek wyjdzie nam naprzeciw, jak tylko zobaczy światełka czołówek. Ruszyłyśmy. Śniegu nie było, wczesna wiosna, z początku nic nie zwiastowało trudności. Po pół godzinie okazało się, że ścieżka jest oblodzona. Próbowałyśmy podpierać się czekanami, wyglądając jak dwie staruszki paralityczki, zgarbione z rozjeżdżającymi się co chwilę nogami. Walczyłyśmy tak dość długo, aż w końcu, pokonane, postanowiłyśmy założyć raki. Dlaczego dopiero wtedy? A bo zwykle ich prawidłowe założenie wymagało pomocy bardziej doświadczonych od nas… a tu nikogo, absolutnie nikogo nie było.

lesniczowka tatry
Leśniczówka w Tatrach

Nie możesz iść? czołgaj się

Nasze zimowe doświadczenie było wtedy jeszcze bardzo skromne. Niewystarczająco skromne, jak się potem okazało… Im wyżej tym więcej było śniegu, w końcu zrobiło się go tyle, że zapadałyśmy się „po jaja”. Z takich „skarbonek” bardzo trudno było się wydostawać, śnieg był wiosenny – ciężki i mokry. Tempo naszego marszu spadło dramatycznie, wyglądałam Tomka tęsknym wzrokiem, jednak nigdzie nie było widać żadnego światełka. Plecaki ciążyły, nogi zapadały się głęboko przy każdym niemal kroku. Próbowałyśmy iść na kolanach, to trochę pomagało, ale także było męczące i niezbyt efektywne. Na skraju rozpaczy i progu dolinki próbowałyśmy się nawet czołgać, aby jak najmniej obciążać pokrywę śnieżną. Tak wyglądają uroki Tatr zimą… Dla nich jesteśmy gotowi się nawet czołgać! 🙂

światła czołówek

Gdzieś pomiędzy godziną 3 a 4 nad ranem, wykończone, zobaczyłyśmy w końcu światła schroniska. Całe moje zmęczenie przeobraziło się w złość na Tomka, który zamiast przyjść nam z pomocą, spał sobie smacznie – jak sądziłam. Spotkałyśmy go przed schroniskiem, bladego z przerażenia. Zaatakowałam od razu – dlaczego po nas nie wyszedł, że przecież się umawialiśmy, że wcale się o nas nie martwił i w ogóle. Wysłuchał cierpliwie całej serii zarzutów, którą w niego wystrzeliłam i zapytał: – Słoneczko, a jak my się umawialiśmy? Że kiedy ja po Was wyjdę? – No jak to kiedy?! Kiedy tylko zobaczysz światła naszych czołówek! – I wtedy się zamknęłam. Zrobiła się cisza. – No właśnie… – odpowiedział Tomek. 

okno schronisko pięć stawów
Okno schroniska w Dolinie Pięciu Stawów

bez czołówek chodzi się lepiej? nie zawsze…

Nie włączyłyśmy czołówek. Moje doświadczenie nie było zbyt wielkie, ale Tomek zdążył nauczyć mnie chodzenia nocą bez światła. Zwłaszcza kiedy noc była jasna, księżycowa, paradoksalnie wtedy więcej widać. Kompletnie o tym zapomniałam, że jak nie włączymy światła, to on nie będzie miał żadnych szans, żeby nas zauważyć. Kiedy minął czas, po którym powinnyśmy już się pojawić w zasięgu jego wzroku, wychodził co 15 minut wypatrując nas. No ale nie dałyśmy mu szansy. Byłyśmy tam, ale on nie mógł nas przecież widzieć z takiej odległości. 

stary niedźwiedź mocno śpi?

Usiadłyśmy w końcu w ciepłej schroniskowej kuchni z panem Mieciem, otworzyłyśmy przyniesioną z dołu wiśniówkę i zapytałyśmy, czy przynajmniej niedźwiedzie jeszcze śpią. Pan Miecio odpowiedział, że już się budzą, ale jeśli nie mamy w plecakach kiełbasy to byłyśmy raczej bezpieczne. Spojrzenia moje i Ewy skrzyżowały się natychmiast. Nie odezwałyśmy się ani słowem. Kiełbasa myśliwska, nieświadoma zagrożenia, spoczywała sobie spokojnie w naszych plecakach…

kozica w tatrach
Kozica w Tatrach

rozsypany na śniegu księżycowy pył

Teraz jestem tu znowu, tym razem poza siarczystym mrozem, obyło się bez przygód. Nieoceniona Matka Biega pożyczyła mi swoje narty turowe i detektor lawinowy (jej autorstwa jest także moja piękna czapka, wszak Aga to zdolna i wszechstronna bestia). Na nartach takie podejście to czysta przyjemność, męcząca, ale przyjemność. W świetle czołówki świeży puszysty śnieg mienił się jak diamenty. Zupełnie jakby księżyc spadł w tatrzańską dolinę i wszędzie wokół rozsypał księżycowy pył. Na śniegu leżały najpiękniejsze klejnoty światy. Takie właśnie są Tatry zimą.

schroniskowa kuchnia

W schroniskowej kuchni uśmiechnięta Krysia nalała nam żurku chochlą tak wielką, że pełna jej zawartość nie mieściła się w talerzu. Nie wiem jak to możliwe, że nigdzie na świecie jedzenie nie smakuje mi tak dobrze jak w tatrzańskich schroniskach. A może to nie do końca zasługa jedynie zdolnych kucharek? Może mróz, wiatr, wysiłek i głód doprawiają te żurki, kwaśnice i racuchy? Talerz zupy, wielki kubek herbaty, jedno piwo na nas dwoje i przed 22.00 padliśmy jak muchy. Przespaliśmy 11 godzin.

skitury tatry dolina 5 stawów
Skitury w kierunku Szpiglasowej Przełęczy

rocznica wypadku ratowników pod szpiglasową przełęczą

Dziś wyszliśmy tylko na spacer o zmroku. Patrząc na Szpiglasową Przełęcz rozmawialiśmy o wypadku, który miał tu miejsce równo 18 lat temu, 30 grudnia 2001 roku. W lawinie, podczas wyprawy ratunkowej, zginęło wtedy dwóch młodych Ratowników – Bartek Olszański i Marek Łabunowicz – Maja. Tomek opowiadał mi szczegółowo o tej akcji ratunkowej, bo brał w niej udział. O tej tragedii możecie przeczytać w znakomitej książce Beaty Sabały – Zielińskiej, pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.” Krótka wzmianka znajduje się także na stronie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego TUTAJ.
Patrzyliśmy na sierp księżyca oświetlający grań i jedną jedyną gwiazdę, która świeciła jakby Im, na pamiątkę.

dolina pięciu stawów tatry
Księżyc nad granią Tatr