Kategoria

Bez kategorii

Kategoria

Film „Broad Peak”, który miał swoją premierę kinową 14 września 2022 i jest dostępny na platformie Netflix, podzielił opinię publiczną na co najmniej dwa, a może nawet na trzy obozy. 

Pierwszy to – nuda, nic się nie dzieje, zero emocji i strata czasu. 
Drugi – niezły, ładne zdjęcia i muzyka, ale czegoś mu brakuje – zwłaszcza tego, co wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu Broad Peak, podczas wyprawy w 2013 roku. 
No i trzecia – film wspaniały, doskonale oddaje realia i nie ocenia.

Jedno nie ulega wątpliwości – absolutnie nie jest to film dla każdego. Podejrzewam nawet, że jest to film dla niebyt szerokiego grona odbiorców. Dlaczego?

Tragiczna wyprawa i dramat na oczach świata

Kiedy w marcu 2013 roku, niemal na naszych oczach, rozgrywał się dramat wspinaczy przybywających w strefie śmierci w Karakorum, media rozgrzane były do czerwoności. Wiadomości z bazy pod Broad Peak w Pakistanie pojawiały się we wszystkich mediach, w każdym serwisie informacyjnym, w każdej gazecie, radiu, Internet aż się gotował. Poza masą ekspertów i pseudoekspertów na temat pierwszego zimowego wejścia na ten ośmiotysięcznik wypowiadali się chyba wszyscy, także ludzie, którzy nigdy nie byli zimą w górach wyżej, niż dojeżdża kolejka na Kasprowy Wierch. Albo byli na lodowcu na 3500 m n.p.m. – na nartach.

Tysiące ekspertów w dziedzinie himalaizmu

Niemalże każdy miał wtedy coś do powiedzenia – o moralności lub jej braku, o braterstwie liny, o tym, jak można było zostawić kolegów w górach oraz kto kogo tak naprawdę tam zostawił i dlaczego? Zawrzało także w środowisku – nazwijmy je – wysokogórskim. Głos zabrało co najmniej kilkoro himalaistów i przyznam, że z przykrością słuchałam, jak wielu z nich po prostu bredzi. Pojawiły się nawet głosy, że ci, którzy przeżyli, postąpili wbrew boskiemu przykazaniu „nie zabijaj”.

Może pamięć już zawodziła, może żal po śmierci bliskiego kolegi był tak duży, że całkowicie przysłaniał racjonalne myślenie? Tego nie wiem. Wiem jednak, że podczas panelu dyskusyjnego w ramach 10. Warszawskiego Przeglądu Filmów Górskich w kinie Wisła w 2013 roku, Alek Lwow nawiązał do biblii. Wszyscy zebrani w wypełnionej po brzegi sali kinowej uczestnicy dyskusji o wydarzeniach tej tragicznej wyprawy usłyszeli „mam tu biblię – nie znalazłem w niej niczego o himalaizmie zimowym.”

Oczekiwania i zawiedzione nadzieje

To tym przydługim, choć moim zdaniem istotnym, wstępie wróćmy do tematu filmu.

Jak już wspomniałam, wyprawa budziła ogromne emocje i społeczeństwo wyraźnie oczekiwało werdyktu, a najlepiej ukarania winnych śmierci dwóch himalaistów – Tomka Kowalskiego i Macieja Berbeki. Mam wrażenie, graniczące niemal z pewnością, że wielu widzów filmu „Broad Peak” liczyło na co najmniej podobne emocje oraz wreszcie wyjaśnienie – co tak naprawdę wydarzyło się na stokach Broad Peak w marcu 2013 r. i kto ostatecznie zawinił?

Cóż, jeśli takie były faktycznie oczekiwania, to film obszedł się z nimi w okrutny sposób. Nie dość, że kończy się w momencie, kiedy Maciej Berbeka jako ostatni z czwórki wspinaczy zdobywa po raz pierwszy ten ośmiotysięcznik zimą, to w dodatku nie wskazano winnych dramatu, który rozegrał się niedługo potem.

Co z tymi emocjami? Czy są niezależne od doświadczeń?

Filmowi zarzuca się także dłużyzny i brak emocji. Osobiście nie zauważyłam żadnej dłużyzny. Może dlatego, że przeszłam w Himalajach setki kilometrów i to niemalże w ich „nizinnych” partiach, bo mniej więcej do wysokości, na których zakładane są bazy podczas wypraw wysokogórskich. Doskonale pamiętam, jak przebiega proces aklimatyzacji w wysokich górach. Jak idzie się krok za krokiem, w żółwim tempie, walcząc o każdy oddech i marząc o oddychaniu „pełną piersią”. Pamiętam zmęczenie tak duże, że mimo pragnienia brakowało sił, aby wyjąć z plecaka butelkę wody. Pamiętam bezsenne noce, potworny ból głowy, mdłości. A to wszystko na wysokości maksymalnie 5400 m n.p.m. Wiosną lub jesienią. 

Zima zasadniczo zmienia oblicze gór

Pamiętam też doskonale załamania pogody zimą w Tatrach, kiedy wichura próbowała mnie przewrócić i smagała boleśnie śniegiem po twarzy. Kiedy przemarznięta do szpiku kości i zmęczona wyszarpywałam rękawiczkę z przyrządu asekuracyjnego, gotowa ją rozerwać, byleby tylko nie musieć zdejmować rękawic i wychładzać jeszcze bardziej skostniałych już z zimna palców. 

Myślę, że ktoś kto mierzył się z górami zimą, dużo łatwiej jest w stanie sobie wyobrazić, co to znaczy, kiedy na wysokości 8000 m z buta zsunie się rak. Być może empatia powoduje, że doskonale czuję dramat, jaki się za tym kryje? Niejedna śmierć w wysokich górach nastąpiła właśnie z takiego, z pozoru prozaicznego, powodu. Tylko czy z pozycji kanapy jesteśmy w stanie poczuć tę grozę?

Z opowieści ratownika

Mój partner Tomek, który w 2009 r. był jednym z uczestników wyprawy ratowników TOPR na Dhaulagiri, opowiadał mi o ciężkiej nocy, którą spędził w namiocie na wysokości ok. 7000 m podczas śnieżycy. Opowiadał też o wielu wspinaczkach w różnych górach świata i wyprawach ratunkowych w Tatrach – także o tych, w których uczestniczył wraz z Maćkiem Berbeką. 

Mówił, że to właśnie na wyprawach ratunkowych bywało najtrudniej, najdłużej i najzimniej. Ratownicy ruszają przecież w góry zwykle wtedy, kiedy wszyscy z nich uciekają. Podczas załamania pogody, wichury, śnieżycy, bardzo często nocą. Dlaczego Wam o tym piszę?

Czasem mniej znaczy więcej

Po obejrzeniu filmu „Broad Peak” powiedział, że najbardziej przejmujący był dla niego fragment, kiedy filmowy Berbeka leżał w jamie śnieżnej. Mówił, że czuł tę niemoc, bezsilność, wyczerpanie, rezygnację. Bez trudu umiał je sobie wyobrazić. 

Mam wystarczająco bujną wyobraźnię, żeby wczuć się w to, co mogli odczuwać uczestnicy obu wypraw. Wielokrotnie zastanawiałam się, co bym zrobiła na miejscu każdego z nich. I nadal nie wiem. Podczas oglądania tego filmu stale pociły mi się ręce. 
Podobało mi się to, że reżyser nie zdecydował się pokazać tego, czego nikt z nas tak naprawdę do końca nie może wiedzieć. 

Jak doświadczenia zmieniają punkt widzenia

Pozwolę sobie jeszcze na dygresję. Tegoroczne lato, pod namiotem w Chorwacji. Wzięłam ze sobą książkę, którą czytałam 7 lat temu – pamiętałam, że jest pięknie napisana, lekka, o rodzinnych tajemnicach i miłości na Półwyspie Helskim – idealna na wakacje. Położyłam się na leżaku nad brzegiem morza i zaczęłam czytać – 5, 50, 200, 400 stron. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama książka, którą czytałam kilka lat wcześniej. Teraz nie była to już lekka książka o miłości i rodzinnych sekretach. Była o chorobie, cierpieniu, samotności i umieraniu. O zaprzepaszczonych szansach, niesprawiedliwości, zawistnych i zakłamanych ludziach. Czy treść się zmieniła przez te lata, kiedy książka spokojnie stała sobie na półce w mojej biblioteczce? Absolutnie nie, czytałam dokładnie to samo wydanie, co wtedy.  Ja się zmieniłam. A właściwie moje doświadczenia życiowe. 

Sądzę, że podobnie jest z tym filmem. „Czytamy” go przez pryzmat własnych doświadczeń. Wymaga od nas sporo uważności, zrozumienia, empatii. Ale i znajomości gór, realiów tamtych czasów i środowiska wspinaczkowego.

Diabeł tkwi w szczegółach, czyli rekwizyty.

Osobom, które nie znają dobrze przedstawionych w filmie postaci może być trudno docenić ogrom pracy, jaki został włożony w stworzenie każdej postaci oraz scenografii. Nas zachwyciły przeróżne detale, zwłaszcza te „historyczne” wspinaczkowe, pokazane w pierwszej części filmu – plecaki, kaski, namioty. Ale także futrzana czapka filmowego Andrzeja Zawady, idealnie dobrany – zgodny z oryginałem – model aparatu fotograficznego, którym Alek Lwow robił wtedy zdjęcia, a nawet pompon przy jego czapce. Ten film powinien zdobyć Oscara za scenografię, którą stworzono/odtworzono z najwyższym pietyzmem. Zdobycie tych wszystkich rekwizytów wymagało z całą pewnością mnóstwa pracy, czasu i determinacji. Świadczy to, moim zdaniem, o ogromnym szacunku, zarówno do bohaterów, jak i do przyszłych widzów tego filmu. Czy wszyscy to zauważą i podzielą nasz zachwyt? – Nie ma szans. 

Myślę jednak, że reżyserowi nie zależało wcale na tym, żeby zdobyć „rząd dusz”. Wierzę, że chciał odtworzyć z detalami tamtą wyprawę z 1988 roku, pokazać piękno i ogrom gór najwyższych oraz absolutnie nie oceniać tego, co wydarzyło się po zdobyciu przez Polaków szczytu Broad Peak zimą 2013 roku.

Gra aktorska

Każda kolejna pojawiająca się na ekranie postać wywoływała szeroki uśmiech na mojej twarzy – nie musiałam się nawet sekundę zastanawiać – kto jest kim – bohaterowie byli fenomenalnie dobrani pod względem wyglądu, znakomicie ucharakteryzowani i mistrzowsko odtwarzali swoje role. 

W filmie, który jest całkowitą fikcją pewnie nietrudno zachwycić grą aktorską. Ale kiedy powszechnie znani są ludzie, których aktorzy muszą naśladować – poziom oczekiwań i trudności myślę, że znacznie rośnie. W tym filmie naprawdę Zawada był Zawadą, Berbeka Berbeką, Lwow Lwowem, Wielicki Wielickim, Bielecki Bieleckim itd. 
Nie wiem czy ktoś, kto tych osób nie widział nigdy na żywo lub choćby na ekranie – doceni.

plakat film broad peak

Perspektywa

Co jeszcze podobało mi się w tym obrazie? Oczywiście obłędne zdjęcia, muzyka, nastrój, niespieszne tempo, perspektywa jednego człowieka, miłość. Rezygnacja z efekciarstwa, zbędnego patosu, oszczędność w środkach przekazu, nawet stonowane kolory. Spójność. Szacunek. 
Czułam, że wszędzie tam byłam, na każdym etapie obu wypraw. 

Co na to wszystko reżyser?

Polecam Wam fragment wywiadu z reżyserem Leszkiem Dawidem, który ukazał się w Gazecie Wyborczej na kilka tygodni przed premierą filmu:

Wielu oczekiwało, że w filmie wypowiesz się, co wydarzyło się tuż po zdobyciu szczytu podczas drugiej wyprawy na Broad Peak, w 2013 roku. Że odpowiesz na pytanie, czy Macieja Berbekę można było uratować. A ty nie wydajesz żadnego osądu, wyroku.

– Rozważaliśmy różne możliwości i perspektywy, by opowiedzieć tę historię, ale od samego początku było pewne, że nie chcemy zajmować się tym, co stało się po zdobyciu szczytu. To budziło najwięcej kontrowersji, a ja nie czułem się upoważniony, by przesądzać, która wersja wydarzeń jest prawdziwa.

Wysłuchaliśmy wszystkich zaangażowanych, więc przyjęcie jednej wersji było niemożliwe. Zresztą jak miałbym zdecydować, która z nich jest prawdziwa, skoro wszystkie są prawdziwe?

Niektórzy nie mają z tym problemu.

– Ja nigdy nie chciałbym robić takiego filmu, w którym coś „wiem”. To w ogóle nie jest dla mnie, ani jako reżysera, ani jako człowieka, ciekawe. Nie chcę występować w roli kogoś, kto będzie nauczał, oświecał naród.

Nie czułeś od nikogo presji, że to jego wersja wydarzeń ma zostać opowiedziana?

– Czułem, że większość zaangażowanych przyjmuje z ulgą wiadomość, że kończymy ten film tam, gdzie go kończymy. Właśnie wtedy się otworzyli, wiedząc, że nie jesteśmy kolejnymi, którzy będą dywagować, kto kogo zostawił i kto ma rację.

A co ty najbardziej lubisz w „Broad Peaku”?

– Jego bezkompromisowość. To, że nie jest to film, który stara się być dla wszystkich. Wraz z montażystą uparcie broniliśmy niespiesznego tempa. Chciałem, by ten mozół wspinania, ciężar, ale też jego piękno, przeniosły się poprzez rytm filmu. Odcięliśmy się od wszystkich prób szukania w montażu pustych atrakcji. Reklamowo zmontowane sekwencje nie budowały żadnej myśli, nie przenosiły sensów i znaczeń. Zrobiliśmy więc film skupiony na bohaterze, cierpliwie mu towarzyszący. Oczywiście wiem, że jest jakaś cena, którą i ja, i film będziemy musieli zapłacić. Że część osób go odrzuci, uznając na przykład, że film jest dla nich nudny.”

Źródło: Gazeta Wyborcza.

Cały wywiad możecie przeczytać TUTAJ.

Jako podsumowanie dodam, że z pewnego źródła wiem, iż co najmniej jeden uczestnik wyprawy z 1988 r. po obejrzeniu filmu serdecznie pogratulował reżyserowi.

I niech to będzie puentą tej subiektywnej recenzji z dygresjami. 

Co wydarzyło się 1 sierpnia 2019 roku nad Warszawą?

Po 15 latach bycia spadochroniarką, kiedy już byłam instruktorką tego cudownego sportu, zdarzyła się rzecz nie do końca typowa. Poleciałam małym czteromiejscowym samolotem Cessną 172 w roli fotografa. Był 1 sierpnia 2019 roku. Zorganizowaliśmy w Aeroklubie Warszawskim przelot nad Warszawą z banerem, na którym widniał napis: Wolność łączy 1944 pamiętamy. Co jest nietypowego w tej sytuacji? Nie miałam spadochronu i… nie wysiadłam po drodze. 

rocznica powstania warszawskiego 1944 nad Warszawą

Latanie na nowo

Siedziałam na miejscu pilota i zobaczyłam latanie, jakiego kompletnie nie znałam. Miałam wtedy na swoim koncie przeszło 1000 skoków, a więc setki wylatanych godzin. Nie tylko naszą aeroklubową Cessną 208B Grand Caravan, ale także wieloma innymi samolotami, śmigłowcami, balonami. Jednak to podczas tego jednego lotu coś się zmieniło. Jakbym odkryła latanie na nowo! To naprawdę był szok. Nie rozumiałam – co tu zaszło do licha?! Dlaczego jestem tak zadziwiona, zafascynowana i zachwycona? 

Pięknie i strasznie

Uczciwie muszę przyznać, że byłam też przerażona. Pilot wykonywał manewry, przy których robiło mi się słabo. Ponieważ podążaliśmy za samolotem, który holował za sobą baner, musieliśmy utrzymywać się w odpowiedniej odległości, a to oznaczało ciągłe ruchy wolantu i zmiany prędkości. Mój błędnik nie reagował na to zbyt entuzjastycznie. Najgorsze jednak było dopiero przede mną… 

pierwszy lot za sterami samolotu

Podejście do lądowania

Nie jest tajemnicą, że skoczkowie spadochronowi bardzo nie lubią lądować na pokładzie samolotu. Naszym żywiołem jest powietrze, otwarta przestrzeń, a nie ciasna kabina, w której ktoś inny decyduje o wszystkim za nas. Jeśli zapytacie skoczków, czego najbardziej nie lubią w spadochroniarstwie, zapewniam, że zdecydowana większość odpowie – lądowania na pokładzie samolotu. 

Dlaczego nie lubimy lądować na pokładzie samolotu?

Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze lądowanie na pokładzie oznacza, że coś poszło nie tak, np. nagle zmieniła się pogoda, występuje więc element stresu. Po drugie mamy świadomość, że piloci, którzy z nami latają niezwykle rzadko lądują z taką masą na pokładzie, dla nich też jest to sytuacja nietypowa, więc trudna i my doskonale o tym wiemy. Ponadto, jeśli pogoda się zepsuła to przecież nie tylko dla nas, ale i dla nich także, więc lądowanie może być mniej komfortowe niż zwykle. 
Po trzecie i najważniejsze chyba, nie lubimy lądowań, bo ich praktycznie nie znamy. Mamy dziesiątki, setki, niekiedy tysiące startów, ale lądowań przy tym tylko kilka. I tu, szczerze mówiąc upatruję tej niechęci i – co tu ukrywać – strachu. 

Strach – potwór o wielu twarzach

Ja w każdym razie bladłam i słabłam, kiedy nadszedł czas zniżania lotu do lądowania. Nie wiem, czy zdołam Wam opisać jak przykre było to dla mnie uczucie. Miałam wrażenie, że zaraz zaryję nosem w kokpit samolotu, bo o ile wznoszenie było dla mnie absolutnie najbardziej naturalną konfiguracją samolotu, o tyle zniżanie to był po prostu stan skrajnie nienormalny. Do tego jeszcze głęboki (jak dla mnie) zakręt, praktycznie bez mocy i z nosem samolotu skierowanym ku ziemi. Horror. 

strach przed lataniem i radość

Objawy

Ręce zaczęły mi się przeraźliwie pocić, czułam, jak całe ciało oblewa nagle zimny pot. Ten szczególny rodzaj potu, który związany jest ściśle ze strachem. Wyrzut adrenaliny i wszystko w tobie krzyczy – uciekaj albo walcz! Uciec nie ma gdzie, walczyć nie ma sensu, no bo z kim? Chyba, że ze sobą. Wierzcie mi – walczyłam! Do ust napływała ślina, ręce i nogi drżały, to taki stan, kiedy czujesz, że zaraz zemdlejesz albo zwymiotujesz. Cały czas miałam nadzieję, że Marcin, zajęty podejściem do lądowania, nie zauważył co się ze mną dzieje. Ziemia rosła mi w oczach, samolot się bujał na wietrze i w moim odczucie w ogóle się nie trzymał powietrza, a my celowaliśmy stromo nosem w próg betonowego pasa. Jak by mi wtedy ktoś powiedział, że za jakiś czas będzie to jeden z moich ulubionych elementów lotu… wyśmiałabym go i kazała się stuknąć w czółko.

Coś się zmieniło. Raz na zawsze.

Wrażenia z lądowania były odwrotnie proporcjonalne do tych ze startu i lotu. Kiedy z wypiekami na twarzy opowiadałam Tomkowi o locie, tylko mi się przyglądał i słuchał. A potem powiedział tylko jedno zdanie. Wydało mi się ono kompletnie odrealnione: powinnaś się zapisać na PPLkę. Poziom abstrakcji tego stwierdzenia oceniłam wtedy mniej więcej tak jak szanse mojego lotu na Księżyc. A jednak…

pas startowy lotnisko Warszawa Babice

Wewnętrzny krytyk i rola wsparcia

Zasiał ziarno niepewności. I ono wkrótce zaczęło kiełkować. Na przesadną wiarę w siebie nigdy nie cierpiałam, ale nauczyłam się już jakiś czas temu ignorować wewnętrznego krytyka, który mi mówi, że czegoś nie mogę, nie umiem lub nie dam rady. Nauczyłam się wierzyć, że właśnie dam radę. Nauczyłam się też ufać temu facetowi. W końcu to on zabrał mnie do pierwszej jaskini, pod wodę i w Himalaje, to on namówił na spadochronowy kurs instruktorski, który okazał się dla mnie spełnieniem marzeń. Największe trudności jakie napotykałam przy realizacji tych celów – były w mojej głowie. I kiedy tak sobie myślałam, że do tej pory się nie mylił mówiąc, że dam radę, to może i teraz wie, co mówi? 

Realne trudności

No ale, ale… ja jestem przecież humanistką, a latanie to (znienawidzona w szkole) fizyka! Do tego jeszcze dochodzi wiedza z zakresu: budowy samolotów, w tym oczywiście silników, prawa lotniczego, procedur operacyjnych, dodajmy jeszcze mnóstwo wykresów, funkcje sinus i cosinus, wzory, wyliczenia i… nawigację! Wtedy mamy już mniej więcej obraz mojej żałosnej sytuacji – osoby, która ostatni raz uczyła się fizyki jakieś 20 lat temu i to bez sukcesów. Jak u typowej kobiety problemy z nawigacją zaczynają się u mnie od trafnego wskazania strony prawej i lewej. Kierunki świata widzę tylko na globusie, a mapę, kiedy zdarza mi się z niej korzystać, muszę obracać – inaczej się gubię. Zatem radość latania to jedno, a zostanie pilotem to już coś ZUPEŁNIE innego. 

warszawa z lotu ptaka aeroklub warszawski

Najgorszy wykład w życiu – zasady lotu

Do dziś nie jestem pewna jak doszło do tego, że pół roku później siedziałam na najgorszym w moim życiu wykładzie, który prowadził pewien profesor z Politechniki Warszawskiej i rozglądałam się w panice rozważając potencjalne drogi ucieczki… 
Ale o tym będzie już w kolejnym odcinku. 

W nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku dokonano pierwszego zrzutu cichociemnych

Kim byli cichociemni?

Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej to elitarna, wszechstronnie wyszkolona grupa. Stanowili ją przeszkoleni w Wielkiej Brytanii oraz we Włoszech żołnierze Polskich Sił Zbrojnych, którzy ochotniczo zgłosili się do służby specjalnej w konspiracyjnej Armii Krajowej; przerzucani byli do okupowanej przez Niemców i Sowietów Polski w latach 1941-1944. 

Nie byli zwartą formacją ani oddziałem wojskowym, nie mieli własnego sztandaru, barw, patrona, ani też własnej tradycji.  Byli natomiast wysokiej klasy specjalistami w zakresie dywersji, wywiadu i łączności, a także oficerami przygotowanymi do pracy sztabowej i w terenie.

W październiku 1940 roku rozpoczął się pierwszy polski kurs spadochronowy w brytyjskim ośrodku Central Landing School w Ringway. Podstawowe szkolenie desantowe ukończyło 12 polskich oficerów. Szkolenie spadochronowe nie było, jak by się mogło zdawać, wyjątkowo zaawansowane. Właściwie chodziło o podstawy, żeby kandydaci na cichociemnych i kurierów nie pozabijali się skacząc. Oswajano ich z lotami na dużej wysokości. Uczono budowy spadochronu, zachowania w samolocie, kolejności skakania, techniki lotu i lądowania.

fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Równocześnie cały czas problemem było pozyskanie odpowiedniego samolotu, który mógłby dokonać zrzutu skoczków spadochronowych. W końcu udało się go zdobyć od Brytyjczyków. Francuzi twierdzili, że nie mają odpowiedniej maszyny. Rzeczywiście nie mieli czy uważali, że nie warto pomagać Polakom? Trudno powiedzieć. Na szczęście mjr Jan Jaźwiński miał znajomości w powołanej decyzją Winstona Churchilla SOE (Special Operations Executive – brytyjskiej tajnej agencji rządowej, której zadaniem było m.in. prowadzenie dywersji, koordynacja działań politycznych i propagandowych, wspomaganie ruchu oporu w okupowanych państwach Europy w czasie II wojny światowej), dzięki czemu namówił Brytyjczyków do współpracy. Skusił ich możliwością wykorzystania danych wywiadowczych, jakie mogliby dla nich zdobywać Polacy, którzy skoczyliby do kraju.

Pierwszy skok – noc z 15 na 16 lutego 1941 roku

Operacja lotnicza „Adolphus” przeprowadzona została w nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. 15 lutego o godzinie 18.20 z lotniska w Wielkiej Brytanii wystartował dwusilnikowy samolot typu Armstrong Whitworth Whitley MK I oznaczony jako Z-6473 z 419 Eskadry RAF. Załogą dowodził kpt. Francis Keast. Trzeba przyznać, że Brytyjczycy „wypożyczyli” nam świetnych, wyszkolonych ludzi. Kpt. Keast pilotował samoloty najwyższych dostojników brytyjskich. Niestety był to jego ostatni szczęśliwy lot. Dwa dni później nad Belgią jego samolot został zestrzelony przez niemiecką artylerię i Keast trafił do niewoli.

Pierwszymi skoczkami spadochronowymi, zrzuconymi na tereny okupowanej Polski, byli rotmistrz Józef „Żbik” Zabielski, major Stanisław „Kostka” Krzymowski oraz kurier Czesław „Włodek” Raczkowski. Warto wspomnieć, że ci trzej Polacy byli pierwszymi w historii spadochroniarzami zrzuconymi na tereny okupowane. Nigdy wcześniej nikt na świecie nie przeprowadził podobnej operacji.

Zrzut miał się odbyć na placówkę odbiorczą położoną w okolicach Włoszczowy. Niestety, przez błąd w nawigacji skoczkowie wylądowali w dzikiej placówce niedaleko wsi Dębowiec, już na terenie III Rzeszy. Samolot powrócił do Wielkiej Brytanii po 11 godzinach i 45 minutach lotu i po wylądowaniu miał zaledwie 50 litrów paliwa, co starczyłoby na 15 minut lotu. Pomimo błędnego miejsca zrzutu mjr Stanisław Krzymowski oraz rtm. Zabielski dotarli do Warszawy. Nieco później zameldował się także Czesław Raczkowski.

Poza skoczkami w samolocie znajdowały się także ważące 600 kilogramów zasobniki. Były w nich radiostacje, sprzęt świetlno-sygnalizacyjny, broń i materiały wybuchowe. To wszystko miało trafić do arsenału Związku Walki Zbrojnej. Niestety utracono wszystkie zasobniki. Strata wyposażenia była tym bardziej bolesna, że odnaleziony przez Niemców sprzęt uświadomił im, że na terenie okupowanej Polski prowadzone są alianckie operacje desantowe.

Podczas wojny wszystkie informacje dotyczące cichociemnych były ściśle tajne. Cichociemni mieli też zakaz kontaktu z rodziną po przylocie do Polski.

Cichociemni w liczbach

Do służby w okupowanej Polsce zgłosiło się ochotniczo 2413 kandydatów. Po intensywnym szkoleniu wybrano 579 żołnierzy, którzy złożyli przysięgę cichociemnych oraz przysięgę na rotę AK. Spośród nich do kraju wysłano jedynie 316 skoczków, później już zwanych cichociemnymi (a w kraju ptaszkami, zrzutkami).

Kolejnych 17 polskich spadochroniarzy, agentów SOE od czerwca 1942 r. do kwietnia 1945 r. zrzucono (niektórych dwukrotnie) poza Polskę, na teren okupowanej Europy: do Francji, Grecji, Płn. Włoch, Jugosławii oraz Albanii. Zgodnie z zapisami Konwencji Genewskich nie mogli nosić mundurów oraz w przypadku aresztowania nie byli traktowani przez Niemców jako jeńcy wojenni.

Z 316 cichociemnych, w czasie wojny zginęło 102, w tym 9 podczas lotu lub skoku, a 8 zażyło truciznę po aresztowaniu. W Powstaniu Warszawskim wzięło udział 95 cichociemnych, spośród nich 18 zginęło, a co najmniej 20 było rannych. Kolejnych 9 zginęło podczas śledztw lub z wyroków sowieckich oraz polskich sądów komunistycznych pod koniec wojny oraz w latach powojennych.

Orderem Virtuti Militari odznaczono 221 cichociemnych, Krzyżem Walecznych zostali odznaczeni 595 razy.

8 stycznia 2021 r. setne urodziny obchodził ostatni żyjący cichociemny mjr Aleksander „Upłaz” Tarnawski.

Cichociemni byli prekursorami polskich sił specjalnych, ich tradycje kontynuuje Jednostka Wojskowa GROM im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.

Moje (sentymentalne) związki z cichociemnymi

Cichociemni to moi bohaterowie. Od początku mojej przygody ze spadochroniarstwem fascynowali mnie i inspirowali. Często zadawałam sobie pytania:

-kim byli ci niezwykli, wszechstronni i odważni ludzie?

-czy gdybym była na ich miejscu, wystarczyłoby mi odwagi?

-czy spadochroniarze jeszcze kiedyś będą brali udział w działaniach wojennych?

Kiedy myślę o bohaterach wojennych, ludziach, dzięki którym żyję dziś w wolnej Polsce, to moje myśli biegną naturalnie ku cichociemnym. Oczywiście spadochroniarstwo jest dla mnie tym łącznikiem. Dla mnie pasja, radość i źródło satysfakcji, a dla nich – element walki o wolną ojczyznę. 

Kiedyś, podczas wernisażu wystawy o cichociemnych w Muzeum Powstania Warszawskiego, miałam okazję poznać osobiście ostatniego żyjącego cichociemnego – majora Aleksandra „Upłaza” Tarnawskiego. Spodziewałam się zobaczyć wielkiego bohatera, tymczasem poznałam niezwykle skromnego i radosnego starszego pana. Zadziwionego, skąd to zamieszanie wokół jego osoby, głęboko przekonanego, że nie zrobił niczego niezwykłego. On był szarmancki i wesoły, a ja urzeczona. 

Jeśli tylko mam okazję to odwiedzam zrzutowiska i uczestniczę w obchodach rocznicy pierwszego zrzutu cichociemnych do kraju. A Was zachęcam do czytania o nich, bo to naprawdę byli absolutnie wyjątkowi ludzie. Pamiętajmy.

Pomnik w Dębowcu
Skok w 75. rocznicę pierwszego zrzutu cichociemnych w Dębowcu
„Cichociemni” – prace dzieci ze szkoły podstawowej w Dębowcu – miejscu pierwszego zrzutu cichociemnych
„Cichociemni” – prace dzieci ze szkoły podstawowej w Dębowcu – miejscu pierwszego zrzutu cichociemnych

Źródła:

www.polska-zbrojna.pl

www.wikipedia.pl

www.muzeum1939.pl

Od kilkunastu lat jestem skoczkiem spadochronowym, obecnie już instruktorem i zawsze wydawało mi się, że bardzo trudno jest opowiadać o spadochroniarstwie ludziom, którzy nigdy nie skakali. O tym, co czuję i co przeżywam skacząc, o tym, co mi to daje i po co właściwie ciągle wyskakuję ze sprawnego samolotu. 

Ale potem przyszedł w moim życiu czas na jaskinie. Opowiedzieć o jaskiniach, to jest dopiero wyzwanie! Jest ciemno, zimno, mokro, do domu daleko… A jednak trudno porzucić ten podziemny świat i nie do końca jest jasne, dlaczego?

Bywają takie momenty, że czuję się niedorzecznie. Na przykład, kiedy jechałam z przyjaciółką na etap zimowy kursu speleo. Nie wiem co kupują „normalne” kobiety jadąc gdzieś razem na kilka dni, ale my kupiłyśmy kilka par rękawic roboczych, kilka par kuchennych oraz dwie pary kaloszy. Mało spałam, mało jadłam, sporo marzłam. Po powrocie do domu wyglądałam jak ofiara przemocy domowej, z błotem we włosach, niemiłosiernie posiniaczonymi kończynami oraz z szerokim uśmiechem na twarzy. 

w jaskini

Byłam całkowicie oczarowana tym podziemnym światem i wróciłam z myślą, że jaskinia to taki mały kosmos w samym środku Tatr, serce góry. Niemniej bardzo trudno było mi wytłumaczyć najbliższym, czym ja się tak zachwycam i po co włażę do tych jaskiń.

No właśnie, po co? Co odpowiadacie znajomym i rodzinie, kiedy Was pytają, dlaczego chodzicie po jaskiniach? Próbujecie tłumaczyć, czy wręcz przeciwnie? 

Oto moja osobista lista 10 ulubionych powodów, czyli dekalog przyjemności:

Odcięcie 

Uwielbiam chłód, ciemność, ograniczoną ilość bodźców, brak łączności. Lubię panujący w jaskini spokój. Jestem daleko od wszelkich trosk dnia codziennego, całkowicie od nich wolna. Czas płynie zupełnie inaczej niż na powierzchni. I cisza. Najcichsza jaką znam. W jaskini czuję, że docieram w głąb swojej duszy.

Kosmos 

Chodzenie po jaskini jest jak pobyt na innej planecie. Nieprzyjaznej, nieprzystępnej, niezamieszkałej. Niby jestem blisko dobrze znanego nam świata, a jednak znajduję się w kompletnie innej rzeczywistości. Lubię sobie wyobrażać, że jestem w środku góry, po której chodzą w tej chwili dziesiątki ludzi, nie mając pojęcia, co kryje się w jej wnętrzu. 

Wspinanie 3D

Jaskinia jest trochę jak wielki plac zabaw dla dużych dzieci. Tu nie ma ograniczeń, chwyty bywają wszędzie dookoła nas, nad nami i pod nami. Można się czołgać, pełzać, wspinać, nurkować, zjeżdżać na linie i na tyłku, możliwości jest naprawdę mnóstwo i dają dużo radości.

Błoto

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze starałam się być grzeczną i czystą dziewczynką. Chyba nie nabrudziłam się w życiu wystarczająco i dlatego tak bardzo lubię bezkarne czołganie się w błocie i chodzenie po wielkich podziemnych kałużach. Nie przeszkadzają mi włosy zlepione jaskiniowym błotem i brudne paznokcie. Jem kanapki bez mycia rąk. Jestem jak dziecko – brudna i szczęśliwa.

Zabawki

Liny, karabinki, rolki, crolle i małpy. Nasza córka od zawsze lubiła się bawić górskim sprzętem. Jako dwulatka kazała sobie wieszać linę na drążku w drzwiach, zakładała kask i próbowała się wspinać. Gdy miała 4 lata, zakładała w domu uprząż i wpinała karabinki w szczebelki schodów, następnie siebie w te karabinki. Obawiam się, że może z tego nie wyrosnąć. Ja wprawdzie w dzieciństwie nie bawiłam się takimi rzeczami, ale za to teraz nadrabiam i „bawię się” nimi z przyjemnością, chyba nie mniejszą niż ona.

Najciszej, najspokojniej, najciemniej

Nie znam takich miejsc na ziemi, w których byłoby ciszej, spokojniej, czy ciemniej. Słychać spadające pojedyncze krople wody i krew przepływającą w żyłach. Kiedy zgasimy światło, nie widać absolutnie nic. Choćbyśmy nie wiadomo jak długo próbowali przyzwyczaić wzrok do ciemności, nie zobaczymy nawet jednego zagubionego fotonu, niesamowite wrażenie. Jestem pewna, że po dłuższym czasie można by od tego zwariować.

Samodzielność i odpowiedzialność

Lubię być samodzielna oraz lubię działać w zespole i jaskinie mi to dają. Mam tylko to, co ze sobą wzięłam, umiem tyle, ile się nauczyłam, muszę zaufać partnerowi i swojej wiedzy. Nie mam kogo się poradzić. Jeśli coś pójdzie nie tak, mamy tylko siebie i nie należy się spodziewać pomocy przed ustaloną wcześniej godziną alarmową.

Walka z demonami

Każdy na nas ma swoje demony. Nie przepadam za zaciskami, nie lubię tkwić w ciasnym miejscu czekając w kolejce na przejście, nie lubię przepinki przy wychodzeniu ze studni. A jeśli już o studni i demonach mowa, to zwykle, kiedy jestem już na samej górze, tuż przed przepinką, nawiedza mnie natrętna myśl, że to by było strasznie nie fair, gdyby ta lina właśnie teraz się urwała.

Medytacja

To może brzmieć niedorzecznie, ale każdy kto medytuje, wie, że medytacja nie musi być równoznaczna z wielogodzinnym nieruchomym siedzeniem w pozycji kwiatu lotosu i mruczeniem pod nosem „om mani padme hum”. Medytacja to kontakt ze sobą, ze swoją duszą, ciałem i umysłem. Tu i teraz. W jaskini naprawdę dość łatwo znaleźć kontakt ze swoim tu i teraz.

Karbid

Nie ma piękniejszego światła, niż to, które daje ogień. Jest przyjemne dla oka, ciepłe i miękkie, rozchodzi się kuliście świetlistą łuną i lekko migocze. Jestem fanatyczną miłośniczką zapachu karbidu. Dla mnie jaskinie pachną błotem, metalem i karbidem. [Od pewnego czasu, ze względów ekologicznych, nie wolno używać karbidu w jaskiniach tatrzańskich].

Za co jeszcze można kochać jaskinie? Na pewno za możliwość eksploracji. Myśl, że jest się pierwszym człowiekiem, który postawił stopę w odkrytym właśnie miejscu, musi być niezwykle emocjonująca. Można zostawić po sobie wieczny ślad i nadać temu miejscu wymyśloną przez siebie nazwę.

jaskinia studnisko

Szczególnie ważny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których promuje się jednostki, jest też element wspólnoty. Wspólnych marzeń, wspólnego działania, wzajemnej pomocy i zaufania. Coraz mniej widzę aktywności, które ludzi łączą i integrują, a działalność jaskiniowa jest jedną z nich. Warto, abyśmy o tę wspólnotę dbali i ją szanowali, nie pozwalając środowisku i społeczeństwu się dzielić, bo tylko jedność buduje.

To jest mój tekst, który ukazał się w „Wiercicy” – biuletynie Speleoklubu Warszawskiego rok temu – niestety tak się zbierałam, żeby Wam go tu podrzucić, że zrobił się z tego kawał czasu. Swojej aktualności jednak nie stracił. A obiecywałam go Wam TUTAJ.

Jeśli ktoś z Was myśli o zostaniu grotołazem to TUTAJ znajdzie niezbędne informacje.

wiercica - biuletyn speleoklubu warszawskiego

Czy soki spadochronowe zmieniły twoje życie? Jak to się stało, że postanowiłaś skoczyć pierwszy raz i dlaczego dalej skaczesz? Czy się boisz, czy wcale, czy chodzi ci tylko o adrenalinę? A może o coś zupełnie innego? To są najczęstsze pytania, które wcześniej czy później usłyszy każdy miłośnik spadochroniarstwa. To jest film, który zrobił Artur Ceran „Bravos” z mojego tysięcznego skoku. Pierwsze zdjęcia z powietrza, jakie mam, również są jego autorstwa i także powstały w Chrcynnie.

skoki spadochronowe a jazda konna

Kiedy ktoś mnie pyta, do czego mogłabym porównać skoki spadochronowe, to przychodzą mi do głowy dwie odpowiedzi – do jazdy konnej i do wędkarstwa. Pierwszy przykład jest bardziej oczywisty, bo wiąże się z naturą, przestrzenią, ruchem i prędkością. Potrzeba trochę umiejętności, nieco sprzętu i porozumienia ze zwierzęciem, z którym tworzymy w pewnym sensie jedność. W galopie można się zakochać i zatracić. Jest też trochę obaw, strachu, zdarzają się nieprzewidziane sytuacje, wyzwania, jest też ekscytacja. Wszystko to znajduję w skokach, no może poza zwierzęciem ;). Jest natomiast samolot, który zabiera mnie do tego magicznego świata nieograniczonej niczym przestrzeni. Ma skrzydła i ogon, więc jest trochę jak ptak, prawda?

co ma do tego wędkarstwo?

Kiedy wspominam moim rozmówcom, że spadochroniarstwo jest jak wędkarstwo, to albo reagują śmiechem albo podejrzewają, że z nich drwię. Tymczasem nic z tych rzeczy. Skoki uczą pokory i cierpliwości. Całkowitego skupienia. Bezwzględnego. Kojarzą mi się z momentami, gdy jako dziecko pływałam z tatą i dziadkiem na ryby na Śniardwy. Cała moja uwaga była skupiona na unoszącym się na wodzie spławiku lub drgającej szczytówce wędki. Nic nie było w stanie mnie rozproszyć, gdy chciałam złowić rybę. To ciągłe skupienie i przebywanie przez cały dzień na wodzie, z jednej strony mnie męczyło, a z drugiej relaksowało. To były jedyne, znane mi wtedy momenty, kiedy naprawdę nie myślałam o NICZYM innym niż ten spławik czy szczytówka. Tak samo jest ze skokami. Cel jest tylko jeden – otworzyć spadochron i uratować sobie życie. Wszystko inne przestaje mieć znaczenie, przestaje istnieć.

znikający świat

Skoczkowie lubią mawiać, że wysokość 4000 metrów, z której zwykle skaczą, to odpowiedni dystans do świata. W domyśle – do jego problemów, brudu i zła. Kiedy stoimy w otwartych drzwiach samolotu jesteśmy tylko my, nasze emocje i przestrzeń. Parafrazując poetę chciałoby się powiedzieć „przestrzeń nade mną, przestrzeń pode mną, przestrzeń we mnie”. Zawsze zadziwia mnie też fakt, że nasze ciało nie odczuwa tam zimna ani bólu. Wszystko znika. Kiedy jako kamerzystka skaczę i fotografuję pasażerów tandemowych, pytam ich czasem, czy było im zimno, bo skakali np. w krótkich spodenkach, na bosaka, a na 4000 m było 0 stopni i prędkość 200 km/h. Zwykle są bardzo zdziwieni moim pytaniem i mówią, że kompletnie nie zarejestrowali tego, że było delikatnie mówiąc chłodno.
Kilka dni temu przelecieliśmy wspólnie z parą tandemową przez mokrą chmurę. Odczucia były takie, jakby tysiące drobnych igiełek wbijały nam się w twarze. Jak myślicie, co odpowiedział nasz pasażer na pytanie, czy po tym skoku boli go twarz? Oczywiście nic go nie bolało i nawet nie poczuł, że coś go ‚muskało’ po pyszczku.

co dają mi skoki?

Skoro więc świat znika, a skoki są podobne do wędkarstwa, to po co to robić? Ha! Dla przyjemności oczywiście. Choć ta przyjemność nie jest taka oczywista, zwłaszcza na początku. Czy zatem skoki spadochronowe mają sens? Co nam dają?

zarządzanie strachem

Skoki wiążą się ze strachem i nie wierzcie nikomu, kto mówi Wam, że jest inaczej. Zapewne kłamie lub coś tam mu nie działa tak, jak powinno. Każdy zdrowy psychicznie człowiek boi się wysokości, prędkości i tego, co go czeka po przekroczeniu progu samolotu. Boi się skoczyć w przepaść, która ma 4000 metrów, boi się czy skok okaże się bezpieczny. Na szczęście strach podczas skoków ma tę cudowną właściwość, że zwykle zostaje w samolocie.
Skoro skoki wiążą się ze strachem, to siłą rzeczy uczymy się nad nim panować, oswajamy go. Kiedy rośnie doświadczenie, pojawia się też myśl, że strach jest naszym przyjacielem, chroni nas przed głupotą, brawurą i rutyną. Poddaje w wątpliwość nasze, nie zawsze najmądrzejsze, pomysły.

siła

Nie wiem czy ma to bezpośrednie przełożenie, ale kiedy zaczęłam skakać ze spadochronem, w mojej głowie pojawiła się taka myśl: jeśli jestem w stanie wyskoczyć z lecącego samolotu, to ilość rzeczy, których nie jestem w stanie zrobić jest raczej niewielka.

radość

W najczystszej postaci. Każdy skok cieszy, po każdym uśmiech ciśnie się na usta. No chyba, że coś poszło nie tak, to wtedy patrz: punkt pierwszy. Skąd ta radość? Z pokonywania własnego instynktu samozachowawczego, który gdy zbliżasz się do otwartych drzwi w samolocie, krzyczy Ci w głowie – nie rób tego! Radość z latania, jak ptak, bez żadnych ograniczeń! Ze spotykania w powietrzu przyjaciół, bo to często z nimi właśnie skaczesz i razem latacie. Osobiście lubię też machać nogami kilometr nad ziemią. Uwielbiam zapach powietrza, które tam na górze pachnie zupełnie inaczej, jest czyste i intensywne. Czasem ciepłe i miękkie, a czasem zimne i ostre. Radość lądowania i myśl, że znów się udało.

wolność

Nie znam większej wolności niż ta, którą odczuwam podczas wolnego spadania. Wokół mnie jest tylko niczym nieograniczona przestrzeń. Niebo nade mną i niebo pode mną. Myślę, że tak czują się ptaki, gdy latają. Mamy zresztą takie powiedzenie:
„Tylko spadochroniarze wiedzą, dlaczego ptaki śpiewają…”

piękno

Każdy z nas ogląda chmury od dołu, część z nas widzi je czasem z góry, np. w górach albo podczas lotu samolotem. Ale mało kto ma okazję ich dotykać. Bardzo lubię latać obok chmur. Uwielbiam widok „dywanu z chmur” pod nogami. Na ziemi jest szaro, a ponad chmurami króluje bezkresny błękit. Słońce zdaje się wtedy świecić jeszcze mocniej, kolory są ostre i wyraziste i aż dech zapiera z wrażenia. Świat widziany z góry jest jakby większy, bo skacząc w Chrcynnie widzę nie tylko okoliczne pola, lasy i gospodarstwa, ale też Wisłę, Bug, Narew i Zalew Zegrzyński. Przy odpowiedniej przejrzystości powietrza dostrzec można nawet Warszawę i jej wieżowce, z Pałacem Kultury na czele. Wiosną uwielbiam oglądać wściekle żółte pola rzepaku, jesienią lasy, które wybuchają nagle kolorami. Piękne bywają także skoki tuż przed zachodem słońca. Podczas koku widzimy nie tylko to, co znajduje się pod chmurami, ale i to, co jest ponad nimi. Feeria kolorów, gra świateł i cieni. Spektakl wystawiany przez naturę dla jednego widza.

ADRENALINA – TAK CZY NIE?

Czy skoki spadochronowe wiążą się z adrenaliną? No pewnie, że tak! Czy więc z jej powodu i dla niej skaczemy? Ja na pewno nie. Gdybym mogła ze skoków wyeliminować wszelkie ryzyko, zrobiłabym to natychmiast i bez wahania. To nie adrenalina pcha mnie w otwarte drzwi lecącego samolotu. To pewność, że tam jest wolność, piękno, latanie i moje małe szczęście.
O tym, czy każdy może skoczyć, np. w tandemie i dlaczego warto to zrobić, pisałam TUTAJ.

skok z balonu na ogrzane powietrze
Skok z balonu na ogrzane powietrze z dmuchanym krokodylem 🙂 fot. Patrik Mółka

czy warto tłumaczyć?

Nasz przyjaciel Alek Lwow powiedział nam kiedyś, że kiedy go ludzie pytali, dlaczego się wspina w Himalajach, odpowiadał im słowami Piotra Pustelnika, które pasują chyba do każdej pasji:

Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć i na tych, którym się jej nie wytłumaczy…