Kategoria

Pasje

Kategoria

Od kilkunastu lat jestem skoczkiem spadochronowym, obecnie już instruktorem i zawsze wydawało mi się, że bardzo trudno jest opowiadać o spadochroniarstwie ludziom, którzy nigdy nie skakali. O tym, co czuję i co przeżywam skacząc, o tym, co mi to daje i po co właściwie ciągle wyskakuję ze sprawnego samolotu. 

Ale potem przyszedł w moim życiu czas na jaskinie. Opowiedzieć o jaskiniach, to jest dopiero wyzwanie! Jest ciemno, zimno, mokro, do domu daleko… A jednak trudno porzucić ten podziemny świat i nie do końca jest jasne, dlaczego?

Bywają takie momenty, że czuję się niedorzecznie. Na przykład, kiedy jechałam z przyjaciółką na etap zimowy kursu speleo. Nie wiem co kupują „normalne” kobiety jadąc gdzieś razem na kilka dni, ale my kupiłyśmy kilka par rękawic roboczych, kilka par kuchennych oraz dwie pary kaloszy. Mało spałam, mało jadłam, sporo marzłam. Po powrocie do domu wyglądałam jak ofiara przemocy domowej, z błotem we włosach, niemiłosiernie posiniaczonymi kończynami oraz z szerokim uśmiechem na twarzy. 

w jaskini

Byłam całkowicie oczarowana tym podziemnym światem i wróciłam z myślą, że jaskinia to taki mały kosmos w samym środku Tatr, serce góry. Niemniej bardzo trudno było mi wytłumaczyć najbliższym, czym ja się tak zachwycam i po co włażę do tych jaskiń.

No właśnie, po co? Co odpowiadacie znajomym i rodzinie, kiedy Was pytają, dlaczego chodzicie po jaskiniach? Próbujecie tłumaczyć, czy wręcz przeciwnie? 

Oto moja osobista lista 10 ulubionych powodów, czyli dekalog przyjemności:

Odcięcie 

Uwielbiam chłód, ciemność, ograniczoną ilość bodźców, brak łączności. Lubię panujący w jaskini spokój. Jestem daleko od wszelkich trosk dnia codziennego, całkowicie od nich wolna. Czas płynie zupełnie inaczej niż na powierzchni. I cisza. Najcichsza jaką znam. W jaskini czuję, że docieram w głąb swojej duszy.

Kosmos 

Chodzenie po jaskini jest jak pobyt na innej planecie. Nieprzyjaznej, nieprzystępnej, niezamieszkałej. Niby jestem blisko dobrze znanego nam świata, a jednak znajduję się w kompletnie innej rzeczywistości. Lubię sobie wyobrażać, że jestem w środku góry, po której chodzą w tej chwili dziesiątki ludzi, nie mając pojęcia, co kryje się w jej wnętrzu. 

Wspinanie 3D

Jaskinia jest trochę jak wielki plac zabaw dla dużych dzieci. Tu nie ma ograniczeń, chwyty bywają wszędzie dookoła nas, nad nami i pod nami. Można się czołgać, pełzać, wspinać, nurkować, zjeżdżać na linie i na tyłku, możliwości jest naprawdę mnóstwo i dają dużo radości.

Błoto

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze starałam się być grzeczną i czystą dziewczynką. Chyba nie nabrudziłam się w życiu wystarczająco i dlatego tak bardzo lubię bezkarne czołganie się w błocie i chodzenie po wielkich podziemnych kałużach. Nie przeszkadzają mi włosy zlepione jaskiniowym błotem i brudne paznokcie. Jem kanapki bez mycia rąk. Jestem jak dziecko – brudna i szczęśliwa.

Zabawki

Liny, karabinki, rolki, crolle i małpy. Nasza córka od zawsze lubiła się bawić górskim sprzętem. Jako dwulatka kazała sobie wieszać linę na drążku w drzwiach, zakładała kask i próbowała się wspinać. Gdy miała 4 lata, zakładała w domu uprząż i wpinała karabinki w szczebelki schodów, następnie siebie w te karabinki. Obawiam się, że może z tego nie wyrosnąć. Ja wprawdzie w dzieciństwie nie bawiłam się takimi rzeczami, ale za to teraz nadrabiam i „bawię się” nimi z przyjemnością, chyba nie mniejszą niż ona.

Najciszej, najspokojniej, najciemniej

Nie znam takich miejsc na ziemi, w których byłoby ciszej, spokojniej, czy ciemniej. Słychać spadające pojedyncze krople wody i krew przepływającą w żyłach. Kiedy zgasimy światło, nie widać absolutnie nic. Choćbyśmy nie wiadomo jak długo próbowali przyzwyczaić wzrok do ciemności, nie zobaczymy nawet jednego zagubionego fotonu, niesamowite wrażenie. Jestem pewna, że po dłuższym czasie można by od tego zwariować.

Samodzielność i odpowiedzialność

Lubię być samodzielna oraz lubię działać w zespole i jaskinie mi to dają. Mam tylko to, co ze sobą wzięłam, umiem tyle, ile się nauczyłam, muszę zaufać partnerowi i swojej wiedzy. Nie mam kogo się poradzić. Jeśli coś pójdzie nie tak, mamy tylko siebie i nie należy się spodziewać pomocy przed ustaloną wcześniej godziną alarmową.

Walka z demonami

Każdy na nas ma swoje demony. Nie przepadam za zaciskami, nie lubię tkwić w ciasnym miejscu czekając w kolejce na przejście, nie lubię przepinki przy wychodzeniu ze studni. A jeśli już o studni i demonach mowa, to zwykle, kiedy jestem już na samej górze, tuż przed przepinką, nawiedza mnie natrętna myśl, że to by było strasznie nie fair, gdyby ta lina właśnie teraz się urwała.

Medytacja

To może brzmieć niedorzecznie, ale każdy kto medytuje, wie, że medytacja nie musi być równoznaczna z wielogodzinnym nieruchomym siedzeniem w pozycji kwiatu lotosu i mruczeniem pod nosem „om mani padme hum”. Medytacja to kontakt ze sobą, ze swoją duszą, ciałem i umysłem. Tu i teraz. W jaskini naprawdę dość łatwo znaleźć kontakt ze swoim tu i teraz.

Karbid

Nie ma piękniejszego światła, niż to, które daje ogień. Jest przyjemne dla oka, ciepłe i miękkie, rozchodzi się kuliście świetlistą łuną i lekko migocze. Jestem fanatyczną miłośniczką zapachu karbidu. Dla mnie jaskinie pachną błotem, metalem i karbidem. [Od pewnego czasu, ze względów ekologicznych, nie wolno używać karbidu w jaskiniach tatrzańskich].

Za co jeszcze można kochać jaskinie? Na pewno za możliwość eksploracji. Myśl, że jest się pierwszym człowiekiem, który postawił stopę w odkrytym właśnie miejscu, musi być niezwykle emocjonująca. Można zostawić po sobie wieczny ślad i nadać temu miejscu wymyśloną przez siebie nazwę.

jaskinia studnisko

Szczególnie ważny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których promuje się jednostki, jest też element wspólnoty. Wspólnych marzeń, wspólnego działania, wzajemnej pomocy i zaufania. Coraz mniej widzę aktywności, które ludzi łączą i integrują, a działalność jaskiniowa jest jedną z nich. Warto, abyśmy o tę wspólnotę dbali i ją szanowali, nie pozwalając środowisku i społeczeństwu się dzielić, bo tylko jedność buduje.

To jest mój tekst, który ukazał się w „Wiercicy” – biuletynie Speleoklubu Warszawskiego rok temu – niestety tak się zbierałam, żeby Wam go tu podrzucić, że zrobił się z tego kawał czasu. Swojej aktualności jednak nie stracił. A obiecywałam go Wam TUTAJ.

Jeśli ktoś z Was myśli o zostaniu grotołazem to TUTAJ znajdzie niezbędne informacje.

wiercica - biuletyn speleoklubu warszawskiego

Równo rok temu, 25 października 2019, miałam ogromny zaszczyt i przyjemność uczestniczyć w projekcie PUNYA organizowanym przez Polską Stratosferę. Jego celem był najwyższy na świecie skok spadochronowy w tandemie i ustanowienie rekordu Guinnessa. Celem rekordu zaś było zwrócenie uwagi na poprawę jakości życia chorych na nowotwory. Co ma to wspólnego z kobietami, ich rolą i feminizmem? Też myślałam, że nic, a jednak…

(Nie)potrzebny feminizm w górach

Jeszcze kilka lat temu myślałam, że feminizm, przynajmniej w Polsce, jest już niepotrzebny i się kończy. Mieszkałam w stolicy, pracowałam w środowisku, w którym płeć nie miała znaczenia. Żyłam trochę jak w kolorowej bańce mydlanej. Jedyne środowisko, w którym odczuwałam, że bycie kobietą coś mi utrudnia, to nazwijmy to szeroko środowisko górsko/zakopiańskie.

Dopiero, kiedy zaczęłam pojawiać się w Tatrach odczułam, że nie ma równości pomiędzy kobietami i mężczyznami. Bardzo trudno jest mi o tym pisać i jeszcze trudniej dokładnie zdefiniować, co tak naprawdę było nie tak. Nikt mnie nie obrażał, nikt nie był wprost nieprzyjemny, ale odczuwałam pewną niechęć, dystans, czułam się czasem przezroczysta. Mężczyźni witając się podawali sobie ręce i zdarzało się, że omijali mnie, nie mówiąc nawet „część” czy „dzień dobry”.

Kiedyś któryś z górali przywitał się ze mną mówiąc z uśmiechem „pani pozwoli, że się przywitam i przedstawię – tak nie po góralsku”. Uśmialiśmy się oboje serdecznie. Był to jeden z wyjątków potwierdzających regułę. To oczywiście żaden dramat i włosów z głowy nie rwałam z tego powodu, że nie wszyscy obcy mi mężczyźni się witają, ale zaczęłam się bacznie przyglądać zjawisku…

Lotnictwo i spadochroniarstwo

Zostawmy na razie góry. Lotnictwo i spadochroniarstwo. Zaczęłam skakać ze spadochronem w wieku 24 lat, jestem dość kontaktowa, raczej uśmiechnięta, więc szybko weszłam w środowisko, znalazłam wśród skoczków wielu przyjaciół. Absolutnie w żaden sposób bycie kobietą nie utrudniało mi skakania, wręcz przeciwnie – wtedy kobiet w naszej sekcji było stosunkowo niewiele i może właśnie dzięki temu mężczyźni pomagali mi, uczyli i wspierali.

Tak było przez wiele lat, czułam się w tym środowisku doskonale. Sytuacja zaczęła się lekko zmieniać, kiedy zostałam instruktorem. Wtedy, gdy okazało się, że mam już pewne kompetencje i… własne obserwacje, wnioski oraz, niestety, także własne zdanie.

Są mężczyźni, którzy wspierają

Dotarło do mnie, że dopóki byłam mało doświadczonym skoczkiem przychylność i opiekuńczość odczuwałam z wielu stron. Wtedy byłam pewnie uroczą kobietką, która budziła instynkty opiekuńcze, której można było łatwo zaimponować. Kiedy zaś moje kompetencje rosły, zaczęłam z czasem odczuwać takie dziwne „coś”. Nie była to jawna niechęć, ale czułam np. nieufność ze strony niektórych instruktorów, czułam, że nie wszyscy traktują mnie na równi z innymi instruktorami – mężczyznami. Pragnę podkreślić, że dotyczyło to pojedynczych osób tylko. Mam w swoim otoczeniu mężczyzn, którzy BARDZO mnie wspierali i nadal wspierają, ale paradoksalnie ich wsparcie ukazało mi ten kontrast w postawach pozostałych.

Chętnie ci pogratuluje – ale najlepiej ciąży

Przypomniała mi się sytuacja, gdy kilka lat temu, na mojej ukochanej strefie spadochronowej, powiedziałam wszystkim znajomym, że jestem w ciąży. Pamiętam, jak jeden ze skoczków serdecznie mnie przytulił i szczerze, z serca pogratulował, powiedział, że cieszy się ze mną itd. Było to szalenie miłe. Minęło kilka lat, zostałam jedną z kilku kobiet w Polsce, które aktualnie szkolą skoczków spadochronowych metodą AFF. Jak myślicie, czy ten sam skoczek podszedł i pogratulował?

Nie zrozumcie mnie źle, nie oczekuję pochwał i gratulacji na każdym kroku, nie potrzebuję błyszczeć w świetle chwały i reflektorów. Po prostu się zastanawiam. Nie nad sobą. Zastanawiam się nad nami wszystkimi. Nad stosunkiem do kobiet i ich kompetencji. I to nie tylko mężczyzn do kobiet, ale i samych kobiet do… kobiet.

Dlaczego tak się wszyscy rwą z gratulacjami, gdy jesteśmy w ciąży (umówmy się, że na ogół nie jest to jakiś szczególny wyczyn – zajść w ciążę), a tak mało gratulacji i pochwał słyszymy, gdy coś nam się uda, gdy coś osiągniemy, własną pracą, wytrwałością, determinacją?

Jeśli młoda i ładna to raczej nie jest dyrektorką

A teraz dygresja. Jedna z moich znajomych, znakomita analityk finansów, kiedy przyszła na ważne spotkanie biznesowe usłyszała od jednego z uczestników prośbę o podanie kawy. Podobno warto było zobaczyć jego minę, gdy okazała się prowadzącą całe spotkanie, a on wziął ją po prostu za sekretarkę, zapewne dlatego, że miła i ładna. Kiedyś serdecznie bym się z tego uśmiała, ale teraz… coraz mniej mi jest do śmiechu.

Mimo iż jest mnóstwo wspaniałych facetów, którzy nas wspierają i kibicują, to nadal są też tacy, którzy uważają, że nasze miejsce jest tylko w domu, przy garach i dzieciach. I wygląda na to, że zrobią wiele, by nas tam zapędzić i przytrzymać wbrew naszej woli.

Z baby pilota nie będzie

Część z Was z pewnością wie, że marzy mi się zostanie pilotem. Znam wielu wspaniałych pilotów, kobiety i mężczyzn, ale poznałam niestety też takich, którzy bez skrępowania, głośno i publicznie mówią, że „z baby to pilota nie będzie”, „baby się nie nadają do latania”. Że co do cholery?!

Powoli zaczyna do mnie docierać, że złe, nierówne traktowanie kobiet dotyczy wielu dziedzin. Mam do czynienia z takimi, w których dominują bardzo silni mężczyźni, często autorytarni, z silnymi osobowościami. Większość z nich podziwiam i z przyjemnością z nimi współpracuję, wiele dobrego się od nich uczę, ale… coraz częściej dostrzegam pozostałych i moje przerażenie rośnie.

Nie równość a sprawiedliwość i uczciwość

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie uważam, że kobiety są równe mężczyznom pod wszystkimi względami. Nie uważam, że do wszystkiego nadają się w takim samym stopniu. Doskonale zdaję sobie sprawę z wielu różnic i ograniczeń, szanuję je i rozumiem, ale… nie zgadzam się na niesprawiedliwość.

Nie musimy być tacy sami

Zapewne są kobiety, które nie nadają się na pilotów, ale są też przecież tacy mężczyźni! Nie znam się kompletnie na budowie silnika samochodowego, ale nie jest to powód, żebym nie poznała i nie nauczyła się budowy silnika samolotowego. Czy jest mi trudniej, jako humanistce niż miłośnikom motoryzacji? Pewnie tak, ale za to mam inne cechy bardzo przydatne pilotom – nigdy nie tracę zimnej krwi i nawet w najbardziej stresującej sytuacji myślę trzeźwo.

Fakt, że jesteśmy kobietami nie oznacza koniecznie, że jesteśmy słabe, płochliwe i niedecyzyjne. To, że jesteśmy inne, nie oznacza do licha, że gorsze. I naprawdę bardzo trudno jest mi to pisać, ale ja się czasami naprawdę tak czuję. Jakbym ze względu na płeć była ułomna, nie traktuje się mnie poważnie, bo jestem kobietą. Albo inaczej – mam poczucie, że gdybym była mężczyzną traktowano by mnie poważniej. Rzadko, ale jednak. I to wszystko dzieje się w latach 20-tych, XXI wieku! Jeśli ja odbieram takie sygnały, to znaczy zapewne, że nas – tak samo czujących – jest dużo, dużo więcej!

Feminizm a rekord Guinnessa

Jaki związek ma to wszystko, co opisałam, ze wspomnianym rekordem Guinnessa? Kiedy Arkadiusz Maya Majewski organizował zespół, który miał pracować przy projekcie PUNYA, poprosił mnie, abym mu pomogła i wystąpiła w roli jego zastępcy. Sprawy potoczyły się w taki sposób, że Maya z kierownika projektu stał się jego uczestnikiem – tandem pilotem, który wraz z Jimem Wiggintonem miał wykonać najwyższy na świecie skok tandemowy. Siłą rzeczy ja z zastępcy stałam się naziemnym kierownikiem planowanego skoku. Jak myślicie, czy wszystkim mężczyznom się spodobało, że kobieta będzie teraz miała tu coś do powiedzenia…?

lot balonu punya project
fot. Polska Startosfera

Nie umiejętności i doświadczenie, a płeć czynią z ciebie dobrego kandydata


Mam poczucie, graniczące z pewnością, że gdyby szefem załogi naziemnej został którykolwiek mężczyzna, z mniejszym doświadczeniem i z mniejszymi kompetencjami to spotkałby się z o wiele większą akceptacją. Mi dano odczuć, że nie wszystkim moja rola w tym projekcie się podoba, choć nikt nie zdecydował się otwarcie zgłosić Mai zastrzeżeń.

Co by było, gdyby zabrakło dziś feministek?

Piszę Wam o tym wszystkim dlatego, że niedawny wyrok Trybunału (nie)Konstytucyjnego zakazujący aborcji w przypadku nieodwracalnych wad płodu i/lub zagrożenia życia matki, uderza bezpośrednio w podstawowe prawa kobiet. Ja naprawdę myślałam, że feminizm jest nam już niepotrzebny, że 100 lat temu, kiedy kobiety walczyły o prawa wyborcze, wtedy – tak, ale dziś?

Dziś niestety dochodzę do wniosku, że w wielu obszarach życia nadal jest konieczny. Że nadal musimy krzyczeć, walczyć i dopominać się na ulicach o podstawowe prawa decydowania o swoim zdrowiu i życiu, o zdrowiu i życiu naszych dzieci. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę musiała głośno upominać się o tak podstawowe rzeczy. Jestem tym zażenowana. Jest mi wstyd i nie wiem, co odpowiadać córce, gdy pyta, dlaczego to ciągle kobiety muszą o coś walczyć?
Drogie Kobiety i Drodzy Mężczyźni – wspierajmy się, nie oceniajmy, nie próbujmy decydować za innych. Nie oczekujmy heroizmu. Nie bądźmy czyimś sumieniem. Każdy ma przecież swoje.

Wierzysz w przypadki? Czy w przeznaczenie? Mamy wpływ na swoje życie, czy jesteśmy tylko pionkami na szachownicy życia, które Bóg, los lub fatum przestawia według sobie tylko znanego zamysłu albo algorytmu?

Konsekwencje

Nie wierzę w przypadki, ale nie uważam też, że za wszystko, co nas spotyka odpowiedzialny jest los. Czym zresztą ów los jest? Moja teoria zakłada, że prawie wszystko, co dzieje się w naszym życiu, jest konsekwencją naszych wcześniejszych decyzji i wyborów.

Bywają oczywiście tzw. zdarzenia losowe, na które nie mogliśmy mieć bezpośredniego wpływu. Bywają wypadki i choroby. Jednak większość z nich także ma swoje początki znacznie wcześniej niż pojawia się efekt. Składowe tych zdarzeń też są zwykle skomplikowane. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkiego, co może nas spotkać. Ale… część z tych zdarzeń moglibyśmy…

Wypadki zaczynają się o wiele wcześniej niż wskazywałaby na to ich data

Pierwszy przykład jaki przychodzi mi do głowy to wypadki lotnicze. Z wypadkami i lotnictwem jestem blisko związana. Mój partner jest ratownikiem TOPRu i oboje pracujemy w Aeroklubie Warszawskim, dlatego może oba tematy są stałym elementem naszych analiz i rozmów. Pierwszy wniosek jest taki, że wypadek zaczyna się o wiele wcześniej. Jeśli w lawinie giną ludzie, to na 90% przyczyn należy szukać co najmniej kilka dni wcześniej. Jeśli rozbija się samolot, może się okazać, że niebezpieczeństwo tliło się od miesięcy, a nawet lat.

Czynnik ludzki

Znasz program „Katastrofy w przestworzach”? Myślę, że większość zna. Samoloty nie spadają, ot tak sobie, nagle, bo stanął silnik. Podobnie skoczkowie spadochronowi nie giną, bo „nie otworzył mu się spadochron”. To największy i najczęstszy farmazon jaki słyszymy z mediów, kiedy zdarzy się wypadek spadochronowy. Przyczyna zawsze jest o wiele bardziej skomplikowana. I najczęściej zawodzi tzw. czynnik ludzki. To nie samolot jest winny, że się rozbił, nie spadochron, że się „nie otworzył” i nie lawina, że zeszła. Winni zwykle są ludzie.

Do katastrofy wystarczy gumowa uszczelka

Pewien dobry człowiek, Leszek K., podarował mi kiedyś książkę pt. „Listy niezapomniane. Tom I”, zebrał i opracował Shaun Usher. Książka fenomenalna, ale o tym, kiedy indziej. Znalazłam w niej m.in. list napisany przez inżyniera pracującego w firmie produkującej rakiety dodatkowe na paliwo stałe. Informuje on w nim swoich przełożonych, że gumowe uszczelki, których użyto w rakietach przy promie kosmicznym „Challenger”, mogą doprowadzić do katastrofy. List datowany jest na 31 lipca 1985 roku. Start promu „Challenger” odbył się 28 stycznia 1986 roku. Pół roku później.  Na oczach milionów ludzi, 73 sekundy po starcie, prom rozpadł się nad wybrzeżem Florydy. Zginęło siedmioro członków załogi. Nie wszyscy jednak byli zaskoczeni… na pewno nie wspomniany autor listu. 

To tylko jeden z wielu przykładów na to, że wszystko ma swoje przyczyny i swoje konsekwencje. Czasem do katastrofy wystarczy gumowa uszczelka. 

Szczęście to konsekwencja wyborów

W życiu znajdziecie setki takich przykładów. I nie mam tu na myśli samych nieszczęść i katastrof. Chciałabym się raczej skupić na tych dobrych rzeczach, które nam „się trafiają” lub nie… Znasz poniższe powiedzenie?

 Jeśli czegoś nie chcesz – znajdziesz powód. Jeśli chcesz – znajdziesz sposób

Życiowa poczekalnia

Mam, podobnie pewnie jak i Ty, kilka takich spraw, które są dla mnie ważne, a mimo to ciągle zalegają w takiej życiowej poczekalni. Jedną z takich spraw jest mój rozpoczęty (a niedokończony) kurs speleo, czyli kurs taternictwa jaskiniowego. O jaskiniach pisałam też TUTAJ.

Powodów mam tysiące, oczywiście wszystkie szalenie ważne. Wybrałam więc cztery najważniejsze:

  1. Czas. Nie mam czasu. Przecież nikt nie ma czasu. Zwłaszcza na takie głupoty, jak babranie się w błocie. 2 tygodnie, 200 metrów pod ziemią, 500 km od domu.
  2. Dzieci. Są najważniejsze. No przecież są, więc jak masz wątpliwość to patrz jeszcze punkt pierwszy.
  3. Pieniądze. Tyle jest ważniejszych wydatków. Nie mamy nawet listew przypodłogowych, a ja chcę tak bezsensownie marnotrawić pieniądze.
  4. Nie można ciągnąć kilku srok za ogon. Powinny mi wystarczyć góry i spadochrony.

Jak mawia mój kolega Fixxxer (skoczek spadochronowy) – jeśli czegoś nie można, ale bardzo się chce – to wtedy można. 😀

Jaskinie mnie wołają i muszę iść.

I teraz przechodzę do sedna sprawy, do serca tego wpisu. Jeśli dotrwałaś do tego momentu – gratuluję. Otóż, dziś rano facebook podrzucił mi wspomnienie. Zdjęcie naszej mokotowskiej łazienki, w której obok ręcznika i myjki suszyła się lina, karabinki, crolle, płanie, shunty i uprzęże jaskiniowe. Zobaczyłam to zdjęcie – sprzed 8 lat :O i pomyślałam – no kurcze, to jest znak, sygnał.
Jaskinie mnie wołają i muszę iść. I teraz uwaga.

speleo sprzęt

Mija godzina, przybywa kurier. Otwieram paczkę, za którą serdecznie dziękuję Beacie Słamie i Górskiemu Domowi Kultury. W środku znajduje się nowiutka, pachnąca jeszcze drukiem książka. Robert Macflarlane – „Podziemia. W głąb czasu.” Przypadek? Nie sądzę…

podziemia

Dzień dobry, z tej strony Speleoklub Warszawski

To by nie było może jeszcze takie niezwykłe, ale… Postanowiłam usiąść i napisać ten tekst, o marzeniach, które odkładamy na później, o planach, których nie realizujemy. Czas mija a my zamiast zbliżać się do naszych celów, oddalamy się od nich, pojawiają się nowe okoliczności, trudności i przeszkody. No więc siadam, zaczynam pisać, dzwoni telefon. Zaciskam zęby, bo oto wena nadeszła, a jej nadejścia nie wolno nigdy lekceważyć, bo kapryśna jest i nie wiadomo, kiedy znów nas zaszczyci swą obecnością. No, ale dzwoni, obcy numer, odbieram. „Dzień dobry, z tej strony Michał S., Speleoklub Warszawski”. 

To jest pierwszy raz w historii, kiedy speleoklub do mnie zadzwonił. Jestem więc w szoku, a Michał mówi, że przeglądał papiery i zobaczył moje nazwisko na etapie wstępnym kursu speleo w 2016 roku, potem na zimowym w 2017, a potem pustka i cisza. 

zacisk w jaskini

Inspiracje są wokół nas

Trzy speleo inspiracje w ciągu jednego przedpołudnia. Można się uśmiechnąć i pomyśleć – co za przypadek a można też zebrać się sobie i wbrew wszystkim powodom i wymówkom znaleźć sposób, aby dokończyć ten kurs. Zrobić etap letni i zacząć legalnie chodzić po jaskiniach. A po co? Mam już gotowy tekst na ten temat – premiera niebawem.

cien w jaskini

Street wisdom

Wszechświat sprzyja, wysyła sygnały – odbieraj je! Moja mieszkająca w Londynie przyjaciółka Iza uczyła mnie kiedyś, jak rozpoznawać i odbierać te sygnały. Współorganizowała nawet specjalne spotkania i spacery pod hasłem „street wisdom”, co można chyba tłumaczyć jako „mądrość ulicy”. Dobrze jest móc teraz korzystać z tej wiedzy i doświadczeń. Fantastycznie jest dochodzić różnymi drogami do tego samego celu – bycia szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.

Odkurz marzenia

Życzę Wam cudownego dnia i życia. Pędzę ogarnąć co trzeba, a potem przystąpię do organizowania siebie i ekipy na ten zaległy letni etap kursu taternictwa jaskiniowego. Zostanę w końcu oficjalnie grotołazem. 
Pomyśl o swoich odłożonych marzeniach, poszukaj wskazówek, bo one są gdzieś wokół, znajdź sposób i – do dzieła! 

Moim wizytom w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach, zwłaszcza tym zimowym, zwykle towarzyszą jakieś przygody. Pierwszy raz byłam tu w styczniu 2009 roku, na pierwszym kursie lawinowym dla turystów, prowadzonym przez ratowników TOPR. Wyszliśmy w góry za późno, nie sprawdziliśmy dokładnie prognozy, na podejściu zastał nas mrok i halny. Nie zapowiadało się dobrze. Zamiast kursantami, mieliśmy spore szanse stać się klientami TOPRu. Witajcie Tatry zimą!

Mrok i halny na podejściu do piątki

Śniegu było na tyle dużo, że nogi wpadały co chwilę w „skarbonki”, czyli głębokie dziury zamaskowane śniegiem, po kolana, po uda, po pachy. Nie mieliśmy nart ani rakiet. Po wyjściu z lasu, na progu dolinki wiało tak bardzo, że strach było zdjąć plecak, żeby go nie zwiało. Momentami kładłam się brzuchem na śniegu, żeby nie stracić równowagi i nie grzmotnąć w dół. Było kompletnie ciemno, wiało niemiłosiernie, śniegiem smagało po pysku. Czołówka oczywiście w plecaku. To było moje pierwsze wyjście w Tatry zimą. Na tym podejściu tak dostałam w dupę, że odechciało mi się tych całych gór. Kurs lawinowy prowadzony przez ratowników tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że zimą w górach czekają na mnie jedynie lawiny i śmierć. O kursie lawinowym pisałam Wam TUTAJ. Sporo czasu zajęło Tomkowi przekonanie mnie, że Tatry zimą są najpiękniejsze, a pozostanie w domu nie jest jedynym sposobem na unikanie zagrożenia lawinowego.

schronisko piątka nocą zima
Wejście do „piątki” zimą

nocą w śniegu po pachy

Kolejna wycieczka była nie mniej ekscytująca. Ja i Ewa wybrałyśmy się do Zakopanego w piątek po pracy. Z Wodogrzmotów Mickiewicza ruszyłyśmy ok. 23.00 w stronę czekającego na nas w schronisku Tomka. Ponieważ w dolinie nie ma zasięgu, umówiliśmy się, że Tomek wyjdzie nam naprzeciw, jak tylko zobaczy światełka czołówek. Ruszyłyśmy. Śniegu nie było, wczesna wiosna, z początku nic nie zwiastowało trudności. Po pół godzinie okazało się, że ścieżka jest oblodzona. Próbowałyśmy podpierać się czekanami, wyglądając jak dwie staruszki paralityczki, zgarbione z rozjeżdżającymi się co chwilę nogami. Walczyłyśmy tak dość długo, aż w końcu, pokonane, postanowiłyśmy założyć raki. Dlaczego dopiero wtedy? A bo zwykle ich prawidłowe założenie wymagało pomocy bardziej doświadczonych od nas… a tu nikogo, absolutnie nikogo nie było.

lesniczowka tatry
Leśniczówka w Tatrach

Nie możesz iść? czołgaj się

Nasze zimowe doświadczenie było wtedy jeszcze bardzo skromne. Niewystarczająco skromne, jak się potem okazało… Im wyżej tym więcej było śniegu, w końcu zrobiło się go tyle, że zapadałyśmy się „po jaja”. Z takich „skarbonek” bardzo trudno było się wydostawać, śnieg był wiosenny – ciężki i mokry. Tempo naszego marszu spadło dramatycznie, wyglądałam Tomka tęsknym wzrokiem, jednak nigdzie nie było widać żadnego światełka. Plecaki ciążyły, nogi zapadały się głęboko przy każdym niemal kroku. Próbowałyśmy iść na kolanach, to trochę pomagało, ale także było męczące i niezbyt efektywne. Na skraju rozpaczy i progu dolinki próbowałyśmy się nawet czołgać, aby jak najmniej obciążać pokrywę śnieżną. Tak wyglądają uroki Tatr zimą… Dla nich jesteśmy gotowi się nawet czołgać! 🙂

światła czołówek

Gdzieś pomiędzy godziną 3 a 4 nad ranem, wykończone, zobaczyłyśmy w końcu światła schroniska. Całe moje zmęczenie przeobraziło się w złość na Tomka, który zamiast przyjść nam z pomocą, spał sobie smacznie – jak sądziłam. Spotkałyśmy go przed schroniskiem, bladego z przerażenia. Zaatakowałam od razu – dlaczego po nas nie wyszedł, że przecież się umawialiśmy, że wcale się o nas nie martwił i w ogóle. Wysłuchał cierpliwie całej serii zarzutów, którą w niego wystrzeliłam i zapytał: – Słoneczko, a jak my się umawialiśmy? Że kiedy ja po Was wyjdę? – No jak to kiedy?! Kiedy tylko zobaczysz światła naszych czołówek! – I wtedy się zamknęłam. Zrobiła się cisza. – No właśnie… – odpowiedział Tomek. 

okno schronisko pięć stawów
Okno schroniska w Dolinie Pięciu Stawów

bez czołówek chodzi się lepiej? nie zawsze…

Nie włączyłyśmy czołówek. Moje doświadczenie nie było zbyt wielkie, ale Tomek zdążył nauczyć mnie chodzenia nocą bez światła. Zwłaszcza kiedy noc była jasna, księżycowa, paradoksalnie wtedy więcej widać. Kompletnie o tym zapomniałam, że jak nie włączymy światła, to on nie będzie miał żadnych szans, żeby nas zauważyć. Kiedy minął czas, po którym powinnyśmy już się pojawić w zasięgu jego wzroku, wychodził co 15 minut wypatrując nas. No ale nie dałyśmy mu szansy. Byłyśmy tam, ale on nie mógł nas przecież widzieć z takiej odległości. 

stary niedźwiedź mocno śpi?

Usiadłyśmy w końcu w ciepłej schroniskowej kuchni z panem Mieciem, otworzyłyśmy przyniesioną z dołu wiśniówkę i zapytałyśmy, czy przynajmniej niedźwiedzie jeszcze śpią. Pan Miecio odpowiedział, że już się budzą, ale jeśli nie mamy w plecakach kiełbasy to byłyśmy raczej bezpieczne. Spojrzenia moje i Ewy skrzyżowały się natychmiast. Nie odezwałyśmy się ani słowem. Kiełbasa myśliwska, nieświadoma zagrożenia, spoczywała sobie spokojnie w naszych plecakach…

kozica w tatrach
Kozica w Tatrach

rozsypany na śniegu księżycowy pył

Teraz jestem tu znowu, tym razem poza siarczystym mrozem, obyło się bez przygód. Nieoceniona Matka Biega pożyczyła mi swoje narty turowe i detektor lawinowy (jej autorstwa jest także moja piękna czapka, wszak Aga to zdolna i wszechstronna bestia). Na nartach takie podejście to czysta przyjemność, męcząca, ale przyjemność. W świetle czołówki świeży puszysty śnieg mienił się jak diamenty. Zupełnie jakby księżyc spadł w tatrzańską dolinę i wszędzie wokół rozsypał księżycowy pył. Na śniegu leżały najpiękniejsze klejnoty światy. Takie właśnie są Tatry zimą.

schroniskowa kuchnia

W schroniskowej kuchni uśmiechnięta Krysia nalała nam żurku chochlą tak wielką, że pełna jej zawartość nie mieściła się w talerzu. Nie wiem jak to możliwe, że nigdzie na świecie jedzenie nie smakuje mi tak dobrze jak w tatrzańskich schroniskach. A może to nie do końca zasługa jedynie zdolnych kucharek? Może mróz, wiatr, wysiłek i głód doprawiają te żurki, kwaśnice i racuchy? Talerz zupy, wielki kubek herbaty, jedno piwo na nas dwoje i przed 22.00 padliśmy jak muchy. Przespaliśmy 11 godzin.

skitury tatry dolina 5 stawów
Skitury w kierunku Szpiglasowej Przełęczy

rocznica wypadku ratowników pod szpiglasową przełęczą

Dziś wyszliśmy tylko na spacer o zmroku. Patrząc na Szpiglasową Przełęcz rozmawialiśmy o wypadku, który miał tu miejsce równo 18 lat temu, 30 grudnia 2001 roku. W lawinie, podczas wyprawy ratunkowej, zginęło wtedy dwóch młodych Ratowników – Bartek Olszański i Marek Łabunowicz – Maja. Tomek opowiadał mi szczegółowo o tej akcji ratunkowej, bo brał w niej udział. O tej tragedii możecie przeczytać w znakomitej książce Beaty Sabały – Zielińskiej, pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.” Krótka wzmianka znajduje się także na stronie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego TUTAJ.
Patrzyliśmy na sierp księżyca oświetlający grań i jedną jedyną gwiazdę, która świeciła jakby Im, na pamiątkę.

dolina pięciu stawów tatry
Księżyc nad granią Tatr

Czy soki spadochronowe zmieniły twoje życie? Jak to się stało, że postanowiłaś skoczyć pierwszy raz i dlaczego dalej skaczesz? Czy się boisz, czy wcale, czy chodzi ci tylko o adrenalinę? A może o coś zupełnie innego? To są najczęstsze pytania, które wcześniej czy później usłyszy każdy miłośnik spadochroniarstwa. To jest film, który zrobił Artur Ceran „Bravos” z mojego tysięcznego skoku. Pierwsze zdjęcia z powietrza, jakie mam, również są jego autorstwa i także powstały w Chrcynnie.

skoki spadochronowe a jazda konna

Kiedy ktoś mnie pyta, do czego mogłabym porównać skoki spadochronowe, to przychodzą mi do głowy dwie odpowiedzi – do jazdy konnej i do wędkarstwa. Pierwszy przykład jest bardziej oczywisty, bo wiąże się z naturą, przestrzenią, ruchem i prędkością. Potrzeba trochę umiejętności, nieco sprzętu i porozumienia ze zwierzęciem, z którym tworzymy w pewnym sensie jedność. W galopie można się zakochać i zatracić. Jest też trochę obaw, strachu, zdarzają się nieprzewidziane sytuacje, wyzwania, jest też ekscytacja. Wszystko to znajduję w skokach, no może poza zwierzęciem ;). Jest natomiast samolot, który zabiera mnie do tego magicznego świata nieograniczonej niczym przestrzeni. Ma skrzydła i ogon, więc jest trochę jak ptak, prawda?

co ma do tego wędkarstwo?

Kiedy wspominam moim rozmówcom, że spadochroniarstwo jest jak wędkarstwo, to albo reagują śmiechem albo podejrzewają, że z nich drwię. Tymczasem nic z tych rzeczy. Skoki uczą pokory i cierpliwości. Całkowitego skupienia. Bezwzględnego. Kojarzą mi się z momentami, gdy jako dziecko pływałam z tatą i dziadkiem na ryby na Śniardwy. Cała moja uwaga była skupiona na unoszącym się na wodzie spławiku lub drgającej szczytówce wędki. Nic nie było w stanie mnie rozproszyć, gdy chciałam złowić rybę. To ciągłe skupienie i przebywanie przez cały dzień na wodzie, z jednej strony mnie męczyło, a z drugiej relaksowało. To były jedyne, znane mi wtedy momenty, kiedy naprawdę nie myślałam o NICZYM innym niż ten spławik czy szczytówka. Tak samo jest ze skokami. Cel jest tylko jeden – otworzyć spadochron i uratować sobie życie. Wszystko inne przestaje mieć znaczenie, przestaje istnieć.

znikający świat

Skoczkowie lubią mawiać, że wysokość 4000 metrów, z której zwykle skaczą, to odpowiedni dystans do świata. W domyśle – do jego problemów, brudu i zła. Kiedy stoimy w otwartych drzwiach samolotu jesteśmy tylko my, nasze emocje i przestrzeń. Parafrazując poetę chciałoby się powiedzieć „przestrzeń nade mną, przestrzeń pode mną, przestrzeń we mnie”. Zawsze zadziwia mnie też fakt, że nasze ciało nie odczuwa tam zimna ani bólu. Wszystko znika. Kiedy jako kamerzystka skaczę i fotografuję pasażerów tandemowych, pytam ich czasem, czy było im zimno, bo skakali np. w krótkich spodenkach, na bosaka, a na 4000 m było 0 stopni i prędkość 200 km/h. Zwykle są bardzo zdziwieni moim pytaniem i mówią, że kompletnie nie zarejestrowali tego, że było delikatnie mówiąc chłodno.
Kilka dni temu przelecieliśmy wspólnie z parą tandemową przez mokrą chmurę. Odczucia były takie, jakby tysiące drobnych igiełek wbijały nam się w twarze. Jak myślicie, co odpowiedział nasz pasażer na pytanie, czy po tym skoku boli go twarz? Oczywiście nic go nie bolało i nawet nie poczuł, że coś go ‚muskało’ po pyszczku.

co dają mi skoki?

Skoro więc świat znika, a skoki są podobne do wędkarstwa, to po co to robić? Ha! Dla przyjemności oczywiście. Choć ta przyjemność nie jest taka oczywista, zwłaszcza na początku. Czy zatem skoki spadochronowe mają sens? Co nam dają?

zarządzanie strachem

Skoki wiążą się ze strachem i nie wierzcie nikomu, kto mówi Wam, że jest inaczej. Zapewne kłamie lub coś tam mu nie działa tak, jak powinno. Każdy zdrowy psychicznie człowiek boi się wysokości, prędkości i tego, co go czeka po przekroczeniu progu samolotu. Boi się skoczyć w przepaść, która ma 4000 metrów, boi się czy skok okaże się bezpieczny. Na szczęście strach podczas skoków ma tę cudowną właściwość, że zwykle zostaje w samolocie.
Skoro skoki wiążą się ze strachem, to siłą rzeczy uczymy się nad nim panować, oswajamy go. Kiedy rośnie doświadczenie, pojawia się też myśl, że strach jest naszym przyjacielem, chroni nas przed głupotą, brawurą i rutyną. Poddaje w wątpliwość nasze, nie zawsze najmądrzejsze, pomysły.

siła

Nie wiem czy ma to bezpośrednie przełożenie, ale kiedy zaczęłam skakać ze spadochronem, w mojej głowie pojawiła się taka myśl: jeśli jestem w stanie wyskoczyć z lecącego samolotu, to ilość rzeczy, których nie jestem w stanie zrobić jest raczej niewielka.

radość

W najczystszej postaci. Każdy skok cieszy, po każdym uśmiech ciśnie się na usta. No chyba, że coś poszło nie tak, to wtedy patrz: punkt pierwszy. Skąd ta radość? Z pokonywania własnego instynktu samozachowawczego, który gdy zbliżasz się do otwartych drzwi w samolocie, krzyczy Ci w głowie – nie rób tego! Radość z latania, jak ptak, bez żadnych ograniczeń! Ze spotykania w powietrzu przyjaciół, bo to często z nimi właśnie skaczesz i razem latacie. Osobiście lubię też machać nogami kilometr nad ziemią. Uwielbiam zapach powietrza, które tam na górze pachnie zupełnie inaczej, jest czyste i intensywne. Czasem ciepłe i miękkie, a czasem zimne i ostre. Radość lądowania i myśl, że znów się udało.

wolność

Nie znam większej wolności niż ta, którą odczuwam podczas wolnego spadania. Wokół mnie jest tylko niczym nieograniczona przestrzeń. Niebo nade mną i niebo pode mną. Myślę, że tak czują się ptaki, gdy latają. Mamy zresztą takie powiedzenie:
„Tylko spadochroniarze wiedzą, dlaczego ptaki śpiewają…”

piękno

Każdy z nas ogląda chmury od dołu, część z nas widzi je czasem z góry, np. w górach albo podczas lotu samolotem. Ale mało kto ma okazję ich dotykać. Bardzo lubię latać obok chmur. Uwielbiam widok „dywanu z chmur” pod nogami. Na ziemi jest szaro, a ponad chmurami króluje bezkresny błękit. Słońce zdaje się wtedy świecić jeszcze mocniej, kolory są ostre i wyraziste i aż dech zapiera z wrażenia. Świat widziany z góry jest jakby większy, bo skacząc w Chrcynnie widzę nie tylko okoliczne pola, lasy i gospodarstwa, ale też Wisłę, Bug, Narew i Zalew Zegrzyński. Przy odpowiedniej przejrzystości powietrza dostrzec można nawet Warszawę i jej wieżowce, z Pałacem Kultury na czele. Wiosną uwielbiam oglądać wściekle żółte pola rzepaku, jesienią lasy, które wybuchają nagle kolorami. Piękne bywają także skoki tuż przed zachodem słońca. Podczas koku widzimy nie tylko to, co znajduje się pod chmurami, ale i to, co jest ponad nimi. Feeria kolorów, gra świateł i cieni. Spektakl wystawiany przez naturę dla jednego widza.

ADRENALINA – TAK CZY NIE?

Czy skoki spadochronowe wiążą się z adrenaliną? No pewnie, że tak! Czy więc z jej powodu i dla niej skaczemy? Ja na pewno nie. Gdybym mogła ze skoków wyeliminować wszelkie ryzyko, zrobiłabym to natychmiast i bez wahania. To nie adrenalina pcha mnie w otwarte drzwi lecącego samolotu. To pewność, że tam jest wolność, piękno, latanie i moje małe szczęście.
O tym, czy każdy może skoczyć, np. w tandemie i dlaczego warto to zrobić, pisałam TUTAJ.

skok z balonu na ogrzane powietrze
Skok z balonu na ogrzane powietrze z dmuchanym krokodylem 🙂 fot. Patrik Mółka

czy warto tłumaczyć?

Nasz przyjaciel Alek Lwow powiedział nam kiedyś, że kiedy go ludzie pytali, dlaczego się wspina w Himalajach, odpowiadał im słowami Piotra Pustelnika, które pasują chyba do każdej pasji:

Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć i na tych, którym się jej nie wytłumaczy…

Burza. Dlaczego trzeba przed nią uciekać małymi kroczkami? Co oznaczają ‘stające dęba’ włosy? Czy każde trafienie pioruna jest śmiertelne? Jak unikać burz, zwłaszcza w górach i jak się zachować, kiedy nie mamy szans na bezpieczne schronienie?

Czterotysięcznik Gran Paradiso we włoskich Alpach. Przyjaciele i wspinanie. Miało być tak pięknie. Klimatyczne schronisko z marnym jedzeniem, ale za to pyszną kawą. Z łóżkami trzypiętrowymi jak kuszetki, między nimi przejście szerokości jednej osoby, ale na korytarzu łazienka z prysznicem i ciepłą wodą. Droga do schroniska prowadzi pięknym szlakiem wśród alpejskich łąk.

BYŁO TAK PIĘKNIE

Rok temu, dokładnie o tej porze, gwizdały świstaki, kwitły przeróżne alpejskie kwiaty, świeciło słonko. Było tak malowniczo, że aż mdliło. Potem wyjście w kierunku szczytu, jeszcze przed świtem. Długie niezbyt strome podejście pięknym lodowcem aż do krótkiej, ale pięknej i eksponowanej grani szczytowej. Na wspinaczy czeka tam niewielka biała figurka Matki Boskiej oraz smak zwycięstwa. Po wielu godzinach wysiłku nareszcie upragniony szczyt i widok, który zapiera dech w piersiach.

ZACZĘŁO SIĘ NIEWINNIE

Mieliśmy nadzieję, że w tym roku będzie podobnie. U podnóża góry, kiedy zaczynaliśmy swoją wędrówkę, przywitał nas deszcz. Nic to dla nas, szybciutko wrzuciliśmy na grzbiety goretexy i przeciwdeszczowe spodnie i spokojnie ruszyliśmy w górę. Było ciepło i parno, po drodze zdejmowaliśmy więc bluzy i większość z nas szła w koszulkach i lekkich przeciwdeszczowych kurtkach, bo wciąż trochę siąpiło. To był taki deszcz, który potrafi kapać godzinami, niebo było zasnute szarą powłoką. Szliśmy dalej, tempo było dobre, podejście naprawdę przyjemne.

PRZEJDZIE BOKIEM?

Zaczęło się od malutkich kuleczek gradu. Oho – pomyślałam. Wkuwałam niedawno meteorologię na potrzeby spadochronowego egzaminu instruktorskiego. Wiedza, jeszcze nie przykurzona, nie pozostawiała mi żadnych złudzeń. Mamy tu w pobliżu cumulonimbusa – chmurę burzową. Alpy są tak rozległe, że burza na pewno przejdzie bokiem – pomyślałam z nadzieją. No niestety. Nie przeszła. Zaczął nasilać się wiatr, na zmianę lało i sypało gradem, z początku drobnym, z czasem kulki lodu zaczynały już skutecznie przykrywać całą ścieżkę naszego podejścia.
No nie wierzę – pomyślałam. Przecież ja już ‘zaliczyłam’ spektakularną burzę w górach, pisałam o niej TUTAJ. Niemożliwe, żeby znów mi się to przytrafiło! A jednak…

CZEGO WSPINACZE BOJĄ SIĘ NAJBARDZIEJ?

Burza w górach jest tym, czego większość z nas, miłośników gór i wspinania, boi się najbardziej. Przychodzi znienacka i szczodrze obdarza nas całym swoim szatańskim asortymentem. A ma czym szastać – przeszywający chłód, ulewny deszcz, złowieszczy grad, porywisty wiatr i oczywiście błyskawice. Błysk, trzask i gniewne pomruki. Raz bliżej, raz dalej. Kiedy myślisz, że zimniej być już nie może, że grad nie może bić w Ciebie z większą siłą, a pioruny nie mogą walić bliżej, okazuje się, że niestety – myliłeś się. Może, może i jeszcze raz może. I nagle znajdujesz się jak w oku cyklonu. Co wtedy?

CZEGO NIE WOLNO CI ROBIĆ?

Wtedy przychodzi najgorsze. Musisz się zatrzymać i przeczekać:

  • nie pod drzewem (min. 10 m od korony drzewa)
  • pod skałą jonizuje się powietrze, więc nie jest tam bezpiecznie
  • nie w pobliżu wody (wiadomo)
  • co najmniej kilka metrów od siebie, nie w grupie
  • nie trzymając w rękach niczego metalowego (kijów, czekana, łańcucha)

JAK MOŻESZ SOBIE POMÓC?

Kiedy burza szaleje Ci nad głową, zatrzymaj się i czekaj:

  • na otwartej przestrzeni z daleka od grani
  • najlepiej ukucnij
  • nogi złącz koniecznie w kostkach i kolanach, aby uniknąć ryzyka powstania napięcia krokowego podczas wyładowania
  • jeśli masz suchy plecak lub linę, stań na nich w kucki, odizolujesz się w ten sposób od podłoża
  • jeśli włosy ‘stają ci dęba’ – jesteś w ogromnym niebezpieczeństwie.

Niczego więcej, niestety, nie możesz w tej sytuacji zrobić.

KIEDY JEST BEZPIECZNIE?

Bezpieczny jesteś dopiero wtedy, gdy:

  • od błysku do grzmotu upływa 30 sekund, oznacza to, że burza jest jakieś 30 km od Ciebie
  • od ostatniego błysku lub grzmotu minęło 30 minut.

CO NA TO TOPR?

TUTAJ znajdziecie tekst dotyczący porażenia piorunem, pióra Sylweriusza Kosińskiego, lekarza i ratownika TOPR. Przeczytajcie, przemyślcie i bądźcie bezpieczni, w górach i nie tylko. Podzielcie się tą wiedzą z innymi.

CO BYŁO DALEJ Z NAMI?

Burza zastała nas jakieś 20 minut od schroniska. Kiedy czas od błysku do grzmotu skrócił się znacząco, Tomek nakazał nam robić drobne kroczki i iść w kilkumetrowych odstępach od siebie. Kiedy już nie dało się nic odliczać i błyski szły w parze z grzmotami, chciał nie chciał, usiedliśmy skuleni w kucki na plecakach i czekaliśmy. To były długie minuty, naprawdę bardzo długie. Każdy kolejny trzask piorunów przeszywających powietrze wokół nas powodował mimowolne drżenie i kulenie się w sobie. Cisza wcale nie była lepsza, była oczekiwaniem i obawą, czy aby kolejny piorun nie trafi w kogoś z nas. Jeśli do siedzenia bez ruchu dodamy bardzo silny wiatr i grad, który nas tłukł niemiłosiernie, to mamy szybki przepis na wychłodzenie. I to w czerwcu, na podejściu do schroniska.

NAJGORSZE JEST CZEKANIE

Nie wiem, ile trwało to nasze siedzenie, często mawiam, że czas jest pojęciem względnym, w końcu to szaleństwo nad nami nieco się uspokoiło i ruszyliśmy dalej. Lodowata woda spływała nam po plecach aż do majtek. Nasiąknięte plecaki były jeszcze cięższe, w butach chlupotało, a dłoni nie czuliśmy z zimna. W końcu zobaczyliśmy schronisko. Widok ten ucieszył nas, jak fatamorgana na pustyni. Bo to była pustynia, równie bezkresna i niebezpieczna, tyle, że śnieżna.

BEZ MAJTEK

Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że tu jesteśmy. W cieple i pod dachem, bezpieczni. Pierwszy raz wylewałam wodę z wnętrza plecaka. Większość rzeczy zawsze pakuję w torebki foliowe, ale ostatnio moja niechęć do plastiku kazała mi spakować bieliznę do płóciennego woreczka, zostałam więc bez ani jednej suchej pary majtek :D.

W ALPACH ZACZĘŁY NAM grozić… ODLEŻYNY

Do schroniska dotarliśmy w poniedziałek pod wieczór, pogoda jaka była, już wiecie. We wtorek była bardzo zbliżona do poniedziałkowej, z dachu schodziły lawiny, na zmianę padał deszcz i śnieg. W związku z tym przez cały wtorek ‘lizaliśmy rany’. Po śniadaniu poszliśmy spać, w południe wstaliśmy na kawę, po kawie poszliśmy spać, wstaliśmy na obiadokolację, po której… poszliśmy spać. Zaczynałam się już obawiać odleżyn ;). Natomiast przegrzanie z całą pewnością nam nie groziło. Spałam w wełnianych skarpetach, bluzie i w czapce, pod wszystkimi trzema kocami, które były na wyposażeniu mojej pryczy.

STABILNA POGODA

Z każdym naszym przebudzeniem zdawało się, że ubywa ludzi. My jednak nie poddawaliśmy się. Pomiędzy spaniem i jedzeniem słuchaliśmy sobie „Filarów Ziemi” Kena Folleta. Na kolacji we wtorek było podejrzanie mało osób, no cóż, może zjedli wcześniej? W nocy z wtorku na środę budził nas wiatr, który próbował zerwać dach. Z dachu nadal schodziły lawiny i wtedy też się budziliśmy. W środę nad ranem nadal sypało śniegiem i smagało wiatrem. Środa miała być dniem nieco lepszej pogody i dniem naszego ataku szczytowego, ale ta lepsza pogoda pozostała tylko na prognozach. Pogoda była stabilna, nadal wiało i sypało. Czasem grzmiało i błyskało. Nawet gdyby znienacka walnęło nagle błękitem, nie bylibyśmy w stanie w jeden dzień przetorować tych ton śniegu, które napadały tu przez te kilka dni.

GŁOS ROZSĄDKU

W środę przed śniadaniem ktoś w końcu wydobył z siebie głos rozsądku. Zaproponował(a), żebyśmy najbliższą noc spędzili może w Mediolanie lub Bergamo, zamiast tutaj w oczekiwaniu na cud, który nie miał prawa się zdarzyć. Część z nas przyjęła tę propozycję entuzjastycznie, choć dla niektórych były to wieści hiobowe. W końcu ustaliliśmy, że znikąd nie ma dla nas nadziei, zjedliśmy śniadanie, składające się z czerstwego chleba, dżemiku i nutelli (o zgrozo!) i spakowaliśmy się do wyjścia. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że poza nami w schronisku została już tylko obsługa! A i ona wyglądała, jakby zbierała się wkrótce na dół… Gospodarz schroniska, przemiły starszy jegomość, był chyba pod wrażeniem naszej cierpliwości i determinacji, bo nawet wyszedł z nami przed schronisko, żeby nas pożegnać i zrobić nam pamiątkowe grupowe zdjęcie.

A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE

Aha, zapomniałam dodać, że akurat przez te 3 dni, które spędziliśmy w schronisku, trwał remont jedynej łazienki z prysznicami. A woda w umywalkach miała temperaturę zbliżoną do temperatury wody wypływającej prosto z lodowca, bo stamtąd też pochodziła… Za to kawę mieli pyszną, także tak…

wodospad w Alpach
1000 metrów niżej była piękna wiosna

Jak często zdarza się Wam rozpłakać na konferencji? Kilka dni temu byłam uczestniczką sympozjum spadochronowego. Pierwszy wykład tego dnia rozpoczął się filmem. Tytuł brzmiał „Skydive Pokhara*” i już wiedziałam, że nie będzie dobrze… 
Kilkanaście sekund potem miałam oczy pełne łez. Ze wzruszenia. Na międzynarodowym sympozjum spadochronowym! Wyobrażacie sobie? 

Macie wokół siebie ludzi, którzy czują podobnie jak Wy? To samo Was cieszy, wzrusza i zachwyca? Do czasu, kiedy nie zostałam skoczkiem spadochronowym, nie znałam takich osób. Miałam oczywiście przyjaciół i znajomych. Dobrze się razem bawiliśmy, ale zawsze czułam, że od nich odstaję. Że jestem jakaś inna, że nie wiadomo, o co mi właściwie chodzi i że nie potrafię się w pełni cieszyć tym, czym oni.   

POTRZEBA AKCEPTACJI

Świat się zmienił wraz z pierwszym skokiem. To było jak odkrycie innego wszechświata i powrót do domu w jednym. Nie mogłam uwierzyć, że wszyscy odczuwamy pewne rzeczy dokładnie tak samo, mamy te same przemyślenia, wnioski i reakcje. Gdybym nie odkryła tych wszystkich ludzi, którzy skaczą, byłabym prawdopodobnie okropnie samotna i zagubiona. Potrzeba akceptacji jest mocno zakorzeniona w każdym z nas. I niezależnie od tego, czy lubimy szydełkować, jeździć konno, czytać, malować, nurkować, czy skakać z samolotu, mamy potrzebę bycia zrozumianymi i akceptowanymi. 

RAZEM

Sam fakt robienia czegoś, co kochamy to jedno, ale możliwość dzielenia tego z kimś, kto rozumie, daje dopiero pełnię szczęścia. Myślę, że we wspólnych męskich wyprawach na ryby, wyjściach na mecz, czy w babskich weekendach w SPA, wcale nie chodzi o ryby, piłkę nożną i masaże. Chodzi o możliwość dzielenia się emocjami, o wspólne przeżywanie. 

WOREK WSPOMNIEŃ

Mamy z naszymi przyjaciółmi taki wielki wór wspaniałych wspólnych przeżyć i wspomnień. Takich, do których nikt poza nami nie ma dostępu. Czasem wystarczy jeden dźwięk, delikatny zapach, jedno słowo. A wtedy wymieniamy szybko tylko jedno spojrzenie i już wiemy. Odlatujemy na chwilę do miejsc i sytuacji, w których byliśmy razem. Wpadamy w sieć utkaną z kolorów, smaków i zapachów. Są w niej najwyższe góry świata o wschodzie słońca, bose uśmiechnięte dzieci, które łapią nas za ręce, są skrzypiące śniegi, tatrzańskie schroniska, alpejskie lodowce, himalajskie wodospady i ciepła herbata w termosie. Jesteśmy my, ludzie, których łączy ta sama pasja.

ZAPACH SŁOŃCA zamknięty w pokrowcu

W świecie spadochronów ekscytację potrafi wywołać zapach czaszy spadochronu uwolnionej po zimie z pokrowca. To jedyny w swoim rodzaju zapach słońca, rozgrzanego powietrza, trawy i wolności. Zapach szczęścia. I wierzcie mi, każdy z nas reaguje na niego tak samo. Przymykamy oczy i wdychamy głęboko do płuc każdą cząsteczkę tej niepowtarzalnej woni. 

Kiedy zaś przymierzamy uprząż z pokrowcem spadochronowym, ciarki przebiegają nam po plecach. Czuję się w tym lepiej niż w najlepszych, najpiękniejszych kieckach i najwyższych szpilkach.

Podobnie jest, gdy wkładam na plecy mój wysłużony górski plecak. Był ze mną w tylu miejscach, przeżył tyle przygód! Lubimy się. Potem biorę do ręki linę, czekan, karabinki. Gładkie i chłodne idealnie układają się w dłoni, palce same znajdują zamki i wtedy ten delikatny metaliczny ‘klik’ – uwielbiam! 

KOLACJA Z PŁACZEM

Kiedyś, niedługo po którejś z naszych podróży do Nepalu, Tomek ugotował na kolację jakieś azjatyckie danie, może to było curry? Nie pamiętam. Ale za to doskonale pamiętam, że włączył naszą nepalską muzykę, zapalił kadzidło i podał jedzenie. Poczułam zapach kuminu i… nie byłam w stanie przełknąć kęsa. Rozpłakałam się i wyszłam :). On zdębiał. Za dużo bodźców, musiałam ochłonąć, muzykę trzeba było wyłączyć, bo nie mogłam równocześnie jeść i tak się wzruszać :).

CO MAJĄ WSPÓLNEGO SKOKI SPADOCHRONOWE Z NEPALEM?

Wyobraźcie więc sobie, co się ze mną stało, gdy na wielkim ekranie zobaczyłam moje ukochane Himalaje, buddyjskich mnichów, ich modlitewne młynki i flagi oraz… śmigłowiec i skoczków! Takie połączenie to jak koktajl mołotowa dla moich nerwów. Za mną już półtora roku od ostatniego pobytu w Nepalu i pół roku od ostatniego skoku. Tęsknię więc bardzo. 

Cały czas, ciągle i bezustannie cieszy mnie myśl, że nie jestem z takimi odczuciami sama. Na tej sali była blisko setka osób, z którymi dzielę pasję spadochronową. To wspaniałe uczucie. Ale też było co najmniej kilkoro, które rozumieją moja fascynację Nepalem! Sprawiło mi to ogromną, niebywałą wręcz przyjemność. Tym większą, że prowadzący wykład o wyprawach spadochronowych, Amerykanin Tom Noonan, zachwycał się Nepalem i jego mieszkańcami podobnie jak ja. 

Skaczemy nad Namche Bazar Nepal
Skaczemy na lotnisku Syangboche Airport w pobliżu Namche Bazar w Nepalu, w drodze do bazy pod Everestem, na wysokości 3780 m n.p.m. fot. Paweł Staliński

WARTOŚĆ SPOTKANIA

Takie sympozjum to nie tylko doskonała okazja, żeby zaczerpnąć fachowej wiedzy prosto z eksperckiego źródła. To także możliwość spotkania ludzi, którym podobnie w duszy gra. I nie jestem pewna, co jest tu dla mnie ważniejsze. Bo przecież ta wiedza jest do zdobycia, w Internecie jest dziś prawie wszystko, ale jednak nic nie jest w stanie zastąpić nam prawdziwego spotkania z drugim człowiekiem. Takie spotkania zawsze są budujące i inspirujące. 

UWAŻNIE ROZEJRZYJ SIĘ WOKÓŁ SIEBIE

Inna prelegentka, także Amerykanka, Melanie Curtis podczas tego sympozjum mówiła nam, żebyśmy zawsze otaczali się ludźmi, którzy nas wspierają, inspirują i motywują. Nic odkrywczego – pomyślałam. Ale dodajmy do tego przytoczone przez Melanie słowa Nancy Drew:

Jesteśmy odzwierciedleniem pięciu osób, z którymi spędzamy najwięcej czasu.

 Warto się rozejrzeć wokół siebie, prawda? Czasem może nawet zrobić jakieś porządki… 

Jeśli naprawdę lubicie coś robić, szukajcie ludzi, którzy lubią to samo, którzy myślą podobnie. Spotykajcie się, szukajcie okazji by się poznać, z takich spotkań zawsze wynika coś dobrego. Może się okazać, że łączy Was znacznie więcej, niż na początku sądziliście. 

*Pokhara to wspaniałe miasto w północnej części Nepalu, malowniczo położone nad jeziorem u stóp Himalajów. 

O najprostszych sprawach pisze się najtrudniej. Od lat ludzie zastanawiają się, co takiego jest w górach, że wciąż chcemy je zdobywać i do nich wracać? Czy chcemy sobie coś udowodnić? Pochwalić się światu? Przeżyć przygodę? A może podjąć wyzwanie? Niektórzy pewnie tak. Ale część z nas robi to po prostu z miłości. Chciałam Wam opowiedzieć o tej miłości, ale pisanie o tym idzie mi jak przysłowiowa krew z nosa. Czuję się bezradna. Nie umiem pisać o miłości, a już na pewno nie o miłości do kupy kamieni…

Czy w ogóle można pokochać kupę kamieni? Będę się upierać, że można, choć nie o te kamienie przecież chodzi. Mój Tomek mówi, że tak naprawdę to nie góry są ważne. Istotne jest to, co my w te góry wnosimy. 

Tabliczka na murku mani, na nim wypisana mantra. W tle Ama Dablam.

Pierwsze ziarnko

Z mojej pierwszej górskiej wycieczki pamiętam niewiele. Miałam jakieś 10 lat, trzeba było iść długo pod górę, byłam okropnie zmęczona i chciało mi się pić. Pamiętam zapach wody w strumieniu, chłód, który poczułam, gdy zanurzyłam w nim stopy. Radość i satysfakcję, gdy doszliśmy na szczyt. Łysica w Górach Świętokrzyskich, moje pierwsze 614 m n.p.m. zostało zdobyte! 🙂
Ziarnko zostało zasiane.

Można żyć bez powietrza

W górach bywałam przy okazji szkolnych wycieczek i obozów sportowych. A potem opuściłam je na wiele lat. Nie wiem, jak mogłam. Widocznie można żyć bez powietrza. 
Dorastałam, zakochiwałam się, pracowałam, studiowałam. Jednak uczucie niedosytu i niespełnienia towarzyszyło mi cały czas. Czaiło się i czekało. Pozornie byłam szczęśliwa, zdawało mi się, że mam wszystko, czego mi trzeba. A jednak tkwiło gdzieś w środku, jak mała uciążliwa zadra. Poczucie, że czegoś mi brak, że coś jest mocno nie tak. Pisałam Wam o tym TUTAJ.

Apetyt na góry 

Wróciłam w góry, gdy byłam już dorosła. I naprawdę pokochałam te kupy kamieni czystą bezwarunkową miłością. Podobną do tej, którą kocha się dziecko. Nie tylko wtedy, gdy jest radosne i uśmiechnięte, ale i wtedy, gdy grymasi i się chmurzy.

Miałam poczucie, że zmarnowałam wiele lat, kiedy zamiast po górach, błąkałam się po nadmorskich kurortach, szukając siebie i celu. Dlatego mój apetyt na góry był spory. 

W tamtym czasie byłam już po kursie spadochronowym, więc wiedziałam jedno: niemożliwe nie istnieje. Jeśli mogę wyskoczyć z lecącego samolotu 4000 metrów nad ziemią, to nie ma dla mnie gór niemożliwych, choćby tylko do zobaczenia.

Góry i chmury w Nepalu.

Zobaczyć Himalaje

Odkąd pamiętam marzyłam o tym, żeby zobaczyć Himalaje. Przez myśl mi chyba nigdy nie przeszło, że mogłabym po nich chodzić, ale zawsze bardzo chciałam je chociażby zobaczyć. Było to marzenie z kategorii niemożliwych, takie jak lot na księżyc, albo podróż w czasie. Marzenie, o którym z góry wiesz, że jest tzw. marzeniem ściętej głowy. 
I wiecie co? Tak naprawdę niewiele jest takich marzeń. Wprawdzie nie wiem jeszcze, czy uda mi się cofnąć w czasie o 200 lat, ale Himalaje zobaczyłam!

Ograniczenia są głównie w naszych głowach. Prawie wszystko jest możliwe, zwykle to tylko kwestia czasu i determinacji. Mój ulubiony ex mawia, że jest XXI wiek, ludzie latają w kosmos i nie ma rzeczy niemożliwych! I ja się zasadniczo z nim zgadzam.

Szczyt z pióropuszem chmur to Czomolungma, zwana też Mount Everest, najwyższa góra świata.

Góry wołają

Czasem mówię moim przyjaciołom, że czuję jak góry mnie wołają. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ci, którzy chodzą po górach doskonale wiedzą, o czym mówię. Bo góry naprawdę potrafią nas wołać. Gdy tu ilość przyziemnych spraw wciąż przyrasta, tam jest świat prostych prawd, prostych czynności i prostych myśli. Przede mną jest tylko cel i droga, która mnie ku niemu prowadzi. I ta droga jest właśnie tym, co w górach kocham najbardziej. Czasem nawet to ona jest dla mnie najważniejszym celem.

Górski potok na trasie do Everest Base Camp.

Życie staje się prostsze

Kiedy wędrujemy po Himalajach, dni w górach i kroków pod górę jest naprawdę dużo. Myśli też jest niemało. Tyle że tam są one jakby czystsze, idą z nami spokojnie, miarowo, nie pędzą, nie gonią, nie urywają się nagle, nie plączą. Jakby płynęły leniwie wraz z górskim potokiem. Mamy ze sobą tylko trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Plecak, ciepłe ubrania, śpiwór, jedną parę butów. To wystarcza na miesiąc i cztery pory roku. Świadomość, że do życia potrzeba nam tak niewielu przedmiotów jest taka wyzwalająca. Kupowanie przestaje mieć sens. Konsumpcjonizm staje się śmieszny. 

Tragarz w drodze do Everest Base Camp.

Tu i teraz

W himalajskich wioskach spotykamy uśmiechniętych ludzi, witają nas składając dłonie w taki sposób, w jaki my składaliśmy rączki, gdy jako dzieci odmawialiśmy przed snem ‘paciorek’. Mówią ‘namaste’ i pochylają lekko głowy. Czasem są boso, ale częściej w klapkach, na plecach noszą wielkie ładunki. Bardzo ciężko pracują, są ubodzy, ale wyglądają na szczęśliwych. Ich dzieci są roześmiane i ufne. Przybiegają do nas. 

Mała Nepalka u mnie na rękach. W tle jej mama ogląda ciuszki, które im dałam.


Czuję tam wszechogarniającą błogość. Dobrą, czystą energię. Najgłębszy możliwy spokój. Ciszę. Jakbym dotykała koniuszkiem palca absolutu. Czasem dotykam też chmur. Wszystko dzieje się tu i teraz. Wczoraj już minęło, jutro dopiero nadejdzie. Słońce chowa się za górami. Kończy się kolejny dobry dzień.

Wioska Marpha w dolinie Kali Gandaki, najgłębszej dolinie świata.


A teraz jest talerz ryżu z soczewicą i herbata z miodem i imbirem. I drewniana prycza. Przy odrobinie szczęścia może nawet prysznic. Ciepła woda oznacza, że trafiliśmy do raju.    

Zaczęłam się wspinać kiedy miałam 26 lat. Ten tekst powstał po moim kursie wspinaczkowym w Podlesicach w 2007 roku.

Poczułam, że brakuje mi tchu. Rozpaczliwie potrzebowałam odpoczynku, ciszy, chciałam pobyć sama ze sobą przez jakiś czas. Musiałam wyjechać z miasta. Skąd pomysł o wspinaczce? Nie wiem…

Wydaje mi się, że ważne w życiu decyzje przychodzą do nas same, wierzę w siłę intuicji. Zapytałam znajomych, kto zna dobrego instruktora wspinaczkowego i tak trafiłam ‘pod skrzydła’ Roberta Buraka „Koparki”.

Pierwszy dzień to był totalny kosmos. Ja zielona jak szczypiorek na wiosnę i trzy osoby, które nie dość, że się przyjaźnią, były już w skałach zeszłego lata, to jeszcze cały rok chodziły na sztuczną ściankę. ‘No pięknie, k…a, pięknie’  pomyślałam  ‘to teraz zacznie się sajgon i wykłady w języku chińskim. Jestem ugotowana!’. Przez pierwsze dni najbardziej zaskoczył mnie fakt, że stopy w za małych butach wspinaczkowych, które mi dobrał miły sprzedawca, mogą tak strasznie boleć, że robi się z bólu słabo. Trzeba usiąść na najbliższym skrawku skały, żeby nie polecieć w dół. Żal też było patrzeć, że szlag trafił tak starannie zrobiony przed wyjazdem manicure ;).

No i się zaczęło…

Pierwsze ‘schody’ przy wiązaniu ósemki. No nijak mój humanistyczny umysł nie mógł się połapać o co chodzi z tym węzłem i udało mi się wymyślić niezliczoną ilość jego nieistniejących wariantów… Jestem naprawdę kreatywna! Dalej nie było lepiej… HMSy, ekspresy, kubki, karabinki, weblinki, półweblinki, repiki, prusiki, kewlary. Byłam chyba jedyną osobą w całych Podlesicach, która  te cuda widziała pierwszy raz w życiu, nie mówiąc już o szybkim załapaniu, co do czego i w jakim celu jest używane. W myślach obdarzyłam Koparkę bardzo szczodrze wszelkimi wyszukanymi epitetami, bardziej lub mniej obraźliwymi. Przecież mówiłam mu wyraźnie przez telefon, że nie wiem o wspinaniu absolutnie NIC, a on….. zaprosił mnie na kurs! No to teraz ma na tym kursie bystrą ogarniętą trójkę i jednego matoła – MNIE!

pierwszy szok

Nie wiem, co ja sobie dokładnie wyobrażałam przyjeżdżając na ten kurs, ale pamiętam moje zdziwienie jak usłyszałam ‘Idź!’. W pierwszym momencie chciałam zapytać o to ‘jak mam kurna iść?!’ Spodziewałam się najpierw wykładu z techniki wspinania, może jakichś sprytnych chwytów i trików na temat sposobu stawiania stóp na skalnych stopniach. Usłyszałam tylko ‘po prostu idź do góry’. ‘No dobra’ pomyślałam ‘ja nie dam rad’?! Ja?! 😉 i… ruszyłam w górę. Słyszałam bicie własnego serca… Walenie, nie bicie!

Byle do góry… Podlesice 2007, fot. Robert Burak – Koparka

Czułam się beznadziejna

Bałam się zrobić jakikolwiek krok bez konsultacji z instruktorem. Ufałam mu bezgranicznie, z czego wyniknęła później bardzo zabawna sytuacja, ale po kolei.
Moi współtowarzysze zgłębiali tajniki montowania stanowisk pancernych, samonastawnych i skontrowanych, a ja tymczasem ćwiczyłam dzielnie ósemkę. Nie wiem ile razy powtórzyłam w myślach, że jestem głąb, że Koparka jest głąb, że ósemka też jest głąb i że nie ma takiej możliwości, żebym zrozumiała jak to wszystko działa. Czułam się jak blondynka. No ale trudno, powiedziało się A trzeba powiedzieć i B, poza tym nieładnie byłoby zniknąć tak po angielsku, albo nawet pożegnać się elegancko i zwiać, bo brakowałoby wtedy jednej osoby do asekuracji. Choć o jej wątpliwych efektach, w moim wykonaniu, Maciek przekonał się już pierwszego dnia.

Następnego dnia los dał mu szansę na słodką zemstę. Uczyliśmy się podstaw autoratownictwa, ja elegancko i bezpiecznie zwiozłam Maćka na ziemię, przyszła jego kolej i… utknęliśmy w połowie dwudziestometrowej drogi.  Misternie zawiązany przez Maćka bloker okazał się na tyle skuteczny, że uniemożliwił nam jakikolwiek ruch w dół. Z góry było słychać odgłosy rozmowy telefonicznej, a my wisząc daleko od ściany czekaliśmy na ratunek. Przypuszczam, że Koparka celowo zbytnio się do nas nie spieszył, ale jak Maciek zaczął na głos żałować, że nie ma przy sobie noża,  zrobiło mi się słabo…Później okazało się, że nóż jednak miał, całe szczęście, że o tym nie wiedział, bo jak by go wyjął to na bank zaczęłabym się drzeć w niebogłosy! W końcu Koparka przybył na ratunek, a ja postanowiłam nigdy nie korzystać już z ‘pomocy’ mojego drogiego kolegi Maćka.

Dni mijały a ja nie bardzo miałam ochotę się ‘usamodzielnić’

Jak tylko brakowało mi pomysłu, którędy iść dalej, wołałam po pomoc, która przychodziła coraz wolniej, bardziej opieszale i coraz rzadziej.

Pamiętam pewien trudny dla mnie moment w jakimś kominie (a szczerze nienawidzę kominów). Stałam / wisiałam w bardzo niewygodnej pozycji i naprawdę nie miałam pojęcia co dalej. Koparka zwlekał z przyjściem mi na ratunek, jak się w końcu pojawił to zasugerował, żebym zarzuciła nogę na półkę, którą miałam nad głową! Zdaje się, że wysyczałam przez zęby kilka nieładnych słów pod jego adresem. Po czym dorzuciłam jeszcze, że jak bym umiała tam zarzucić nogę to byłabym mistrzynią kamasutry.
No i stał się cud, jak tylko on mi powiedział, że tam się jednak da wejść – weszłam. Jego wiara we mnie sprawiła, że ja też uwierzyłam. I co? Da się? – Da się!

Wiara czyni cuda

Mocno zapadł mi w  pamięć pewien moment, kiedy znów znalazłam się w sytuacji, jak wydawało mi się, bez wyjścia i ‘pomoc’ już nie nadeszła… Mięśnie zaczynały się niebezpiecznie  trząść, siła w rękach słabła, a ja nie wiedziałam jak ruszyć w górę. Stałam w miejscu dobre kilka minut bijąc się z myślami, walcząc z ograniczającym mnie strachem, brakiem wiary i siły.  Poczułam się słaba i samotna. Trwało to długo, aż w końcu pomyślałam, że przecież Koparka nie wysłałby mnie na drogę, której nie dam rady przejść. Przedziwnym pełzająco – robaczkowym ruchem ruszyłam powoli w górę. Nie wiem na ile tak naprawdę ważna jest technika wspinania, a na ile wola walki. Ale wiem, że techniki nie znałam, a ograniczały mnie jedynie własne słabości. Jak stawiłam im czoła, nie mówię, że bez pomocy, to droga puściła…

samotność

Po tych moich wewnętrznych zmaganiach, dotarłam w końcu do miejsca, gdzie zmontowałam stanowisko. Pomyślałam, że wspinanie jest jednak znacznie bardziej samotniczym zajęciem niż mi się wydawało. Niby jesteś na ścianie z partnerem, ale tak naprawdę to jesteś sam ze swoim strachem, bólem, z własnymi ograniczeniami. Z ciałem, które nie chce współpracować. To wbrew pozorom daje MOC do zmagania się z życiem, a przynajmniej mi taką MOC dało.

Samotność. Podlesice 2007, fot. Robert Burak – Koparka

zaufanie

I jeszcze mała dygresja na temat bezgranicznego zaufania. Zakończenie kursu świętowaliśmy przy ognisku wątpliwej jakości winem. Uśmiechnięci, szczęśliwi, rozluźnieni, wspominaliśmy trudne i zabawne momenty minionego tygodnia. W pewnym momencie Koparka zapytał czy wiem, że raz przypięłam się do… niczego…

Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, trybiki w głowie chodziły na najwyższych obrotach, ale efekt mizerny. I nagle – jest! Przypomniał mi się taki moment na Jarzębince. Bardzo wiało, szłyśmy już dość długo, ja prowadziłam, ostatni punkt asekuracyjny był jakieś 2 metry pode mną. Przede mną względnie gładka (moim zdaniem) ściana. Musiałam wyglądać niezbyt pewnie, bo Koparka, który pojawił się nagle znikąd, podał mi swoją linę i zapytał czy chcę się podpiąć. Ja oczywiście skwapliwie przytaknęłam, wpięłam ekspres i ruszyłam w górę już pewniejszym krokiem. Oczywiście nie sprawdziłam, czy manewr który zastosowałam miał jakikolwiek sens i czy skróciłby mój ewentualny lot…

Robert, mój Mistrz Instruktor, któremu ufałam bardziej niż komukolwiek, z szerokim uśmiechem na twarzy rozwiał moje wątpliwości mówiąc, że wpięłam się w luźny koniec liny…To tyle drogie panie na temat bezgranicznego ufania mężczyznom… 😉

Zamiłowanie do lekkiej atletyki pozostało mi jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Pamiętam ogromną ekscytację, gdy w wieku 13 lat dostałam swoje pierwsze ‘kolce’, czyli buty do biegania po tartanowej bieżni. Czułam się wtedy jak mistrzyni świata i okolic, rozpierała mnie duma, a motywacja do trenowania natychmiast wzrosła o 300 %. Pamiętam atmosferę swoich pierwszych zawodów lekkoatletycznych, rozgrywanych na stadionie Skry w ramach Warszawskiej Olimpiady Młodzieży. Pamiętam smak izotoniku Isostar, który oszczędzałyśmy specjalnie na zawody i zapach maści rozgrzewającej Bengay, od którego w naszej szatni aż oczy szczypały. Najbardziej ze wszystkiego pamiętam jednak uczucie ekscytacji i jedności. Byliśmy jednym organizmem, jedną drużyną. I to taką, w której jeden za wszystkich i wszyscy za jednego. My kontra reszta świata.

To jest uczucie, o którym nigdy nie zapomniałam i, świadomie lub nie, zawsze za nim tęskniłam. W tamtym czasie z wypiekami na twarzach kibicowaliśmy polskim sportowcom, oglądając w telewizji Igrzyska Olimpijskie w Atlancie w 1996 roku. Podziwialiśmy naszych medalistów: Artura Partykę, Renatę Mauer, Mateusza Kusznierewicza, Pawła Nastulę i Roberta Korzeniowskiego. To byli nasi idole i bohaterowie.

Klasa sportowa.

Miałam szczęście chodzić do klasy sportowej w warszawskiej SP nr 321. Nasz fantastyczny wychowawca i trener, pan Marek Horbaczewski, często nam powtarzał, że jego celem nie jest wychowanie olimpijczyków, tylko wyrobienie w nas nawyku uprawiania sportu. Trochę byliśmy oburzeni, bo mieliśmy jednak spore ambicje, ale prawda jest taka, że nikt z nas wielkiej kariery sportowej nie zrobił, natomiast w wielu uczniach mojej klasy nawyk uprawiania sportu udało się wyrobić.

Przez cały szkolny tydzień mieliśmy chyba codziennie treningi, do tego w soboty jeszcze trening i basen na terenie zaprzyjaźnionego WATu i dwa razy w roku obozy sportowe, zimą narciarski, latem lekkoatletyczny. Kiedy skończyłam podstawówkę w pierwszej chwili poczułam ulgę, nareszcie tyle wolnego czasu! Nie muszę biegać, pocić się i męczyć. W liceum jednak szybko okazało się, że moje koleżanki przez 45 min wuefu właściwie tylko odbijają piłkę do siatkówki lub są wiecznie ‘niedysponowane’ i wtedy zrobiło mi się żal. Zrozumiałam, że pewien rozdział już się skończył.

plotki
Bieg przez płotki kobiet podczas halowego mityngu lekkoatletycznego

I co dalej?

Natomiast potrzeba ruchu i uprawiania sportu pozostała. Biegać wtedy jeszcze nie lubiłam, zresztą, choć trudno dziś w to uwierzyć, bieganie było w tych czasach raczej obciachem :D. Próbowałam fitnessu, ale szybko doszłam do wniosku, że to nie dla mnie, siłownia też mnie nudziła. Przez długi czas nie umiałam znaleźć nic dla siebie. Wciągnął mnie wir młodości, ze swoimi szaleństwami, imprezami, przyjaźniami i miłościami. Sport musiał poczekać. Tak naprawdę upomniał się o mnie, kiedy już skończyłam studia i zaczęłam tzw. normalną pracę, 8 h przy biurku, ewentualnie w okolicy biurka. Bardzo szybko poczułam, że potrzebuję ruchu, świeżego powietrza i porządnego fizycznego zmęczenia, po którym przychodzi spokój, satysfakcja i radość. Organizm upomniał się o należne mu dawki serotoniny i endorfin. Byłam już od jakiegoś czasu dorosła, miałam znacznie więcej czasu niż na studiach, zarabiałam na siebie, więc mogłam zacząć nową przygodę.

Spadochrony!

Dróg, które zaprowadziły mnie do sekcji spadochronowej Aeroklubu Warszawskiego było wiele. Trochę tak, jak w przysłowiu, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. W przypadki nie wierzę. Mnie wszystkie drogi prowadziły na wielką łąkę w miejscowości Chrcynno. Skoki spadochronowe przypomniały mi o tym, jak dobrze się czuję, gdy spędzę cały dzień na świeżym powietrzu, gdy się męczę, gdy walczę sama ze sobą, gdy wszyscy razem mamy jeden wspólny cel. To skoki pozwoliły mi poczuć satysfakcję z ustanawiania rekordów, ale nie to jest najważniejsze. Okazało się, że skoro mogę wyskoczyć z lecącego samolotu, to pewnie dam radę zrobić też kilka innych fascynujących rzeczy. Dwa lata po kursie spadochronowym zapisałam się na kurs wspinaczkowy, potem zaczęłam nurkować, a później to już samo poszło i różne sporty wpisały się na stałe w rytm mojego życia. W żadnym nie osiągnęłam mistrzostwa, ale każdy daje mi ogromną radość, satysfakcję i utrzymuje moje ciało w jako takiej formie i sprawności.

copernicus cup
Kibicujemy podczas Copernicus Cup Toruń 2019

Powrót do przeszłości.

Dlaczego Wam o tym piszę? Właśnie wróciłam z fantastycznego wyjazdu organizowanego przez klub lekkoatletyczny RK Athletics. Wspólnie z dzieciakami z klubu kibicowaliśmy  sportowcom podczas Halowego Mityngu Lekkoatletycznego „Orlen Copernicus Cup Toruń 2019”. Mieliśmy też okazję wspólnie z dziećmi odbyć trening na obiekcie, który dzień wcześniej oglądaliśmy jedynie z trybun. Nie tylko dzieci były tym zachwycone. Kiedy ustawiłam się w bloku startowym, przeszły mnie dreszcze. Nie robiłam tego od… końca szkoły podstawowej, czyli od 23 lat! :O

Dłonie pamiętały, jak należy się ustawić na bieżni, nogi same trafiły na miejsce w bloku startowym, a serce wypełniły radość i nostalgia na wspomnienie tych młodzieżowych treningów i startów. Cudownie było móc znów to poczuć.

trening
Arena Toruń, trening RK Athletics

Spełnione marzenie.

W 1996 roku miałam 15 lat, skończyłam szkołę podstawową i swoją przygodę z lekką atletyką. W tym samym roku Robert Korzeniowski zdobył swój pierwszy złoty medal olimpijski w chodzie na dystansie 50 km. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że 23 lata później, w lutowy poranek 2019 roku, na nadwiślańskim bulwarze w Toruniu, będę miała okazję uczestniczyć w treningu prowadzonym przez Roberta Korzeniowskiego, to uśmiałabym się równie serdecznie jak teraz, gdy to sobie uświadomiłam i piszę te słowa.

Pamiętajcie, że niemożliwe nie istnieje, ograniczenia są głównie w naszych głowach, a na sport i spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno.