Kategoria

Pasje

Kategoria

Ten tekst powstał latem 2010 roku. Opisuje pewien lipcowy dzień, który zapamiętam do końca życia. To wtedy, po raz pierwszy, odpowiedziałam sobie na pytanie, ile jestem w stanie poświęcić, aby żyć życiem, które wybrałam i pokochałam, na własnych zasadach.

Zapowiadał się cudowny wspinaczkowy dzień. Odczekaliśmy do 10.00, aby minęła zapowiadana wcześniej burza i wyruszyliśmy w góry.

Droga pod Granaty, mimo że piękna, wydawała mi się monotonna i długa. Ogromne zmęczenie ‘wypracowane’ poprzedniego dnia dawało się mocno we znaki. I było to nie tylko czysto fizyczne zmęczenie, ale i emocjonalne, bo aż do tej soboty sądziłam, że właśnie ta moja piątkowa wycieczka była największą przygodą w moim niezbyt imponującym górskim dorobku… Dla wnikliwych i zainteresowanych moimi skromnymi osiągnięciami, zdobytymi niemal nadludzkim wysiłkiem, nadmienię, że tą przygodą było przejście Jaskini Czarnej do Szmaragdowego Jeziorka.  

Wyjście z Jaskini Czarnej fot. TW

Przy czym była to moja pierwsza w życiu poważna jaskinia, pierwsze trójkowo-czwórkowe wspinanie w kaloszach i po mokrej skale oraz pierwsza górska działalność, która trwała bez przerwy dłużej niż 10 godzin. Jasne jest chyba, że później prawie całą noc nie spałam z wrażenia.  O nie, przepraszam, zasypiałam momentami, bo pamiętam nerwowe przepinki do nie kończących się zjazdów i wychodzenia, które mi się śniły. Ale czy takie sny mogą człowieka wyciszyć i zregenerować? Sami sobie odpowiedzcie….

Ale wróćmy do Granatów. Drogi nie ułatwiał także fakt, że środek sezonu w południowych godzinach oznaczał tłumy turystów w górach. Z mozołem podążali szlakiem, co jakiś czas zupełnie nieświadomie, ku naszej radości, stając się bohaterami przeróżnych scenek. To zadziwiające jak dużo można dowiedzieć się o ludziach, których mija się na górskiej ścieżce. Gdzieś na Hali Gąsienicowej usłyszeliśmy niezapomniany dialog ojca z synem. Był on równie śmieszny, co smutny. Mały zobaczył mężczyznę, który w nosidle na plecach niósł małego chłopca, i zapytał:
– Tato, a dlaczego ty mnie tak nie nosiłeś jak byłem mały?
Na co ojciec szybko, groźnie i przekonująco odpowiedział:
– Bo to jest koszmar! I dla tego w nosidełku i dla tego co go niesie!

Było dość parno, smętne chmury snuły się w dolinie i leniwie, bez przekonania przepływały ponad graniami, a droga naprawdę zdawała się nie mieć końca, plecak ciążył, w brzuchu zaczynało burczeć. Iskierka nadziei pojawiła się, kiedy zobaczyłam kierunkowskaz na schronisko Murowaniec. Nareszcie! – pomyślałam – usiądę, zjem, odpocznę. Tak szybko jak się pojawiła, tak też zgasła, bo Tomek obojętnym tonem wspomniał, że tam jest schronisko, ale my do niego NIE idziemy. Poczułam wtedy do niego szczerą nienawiść, obudziła się we mnie rządza krwi. No ale trudno, zniosę to jakoś przecież… jak kobieta.  Aby chwilowo odwrócić swoją własną uwagę od gór, które tego dnia tak mnie męczyły, rozmawiałam sobie z Ewą o skokach spadochronowych i tegorocznych próbach pobicia kobiecego spadochronowego rekordu Polski, co zapewne dla słyszących nas przechodniów mogło być równie zabawne, jak ich rozmowy dla nas. Pamiętam, że bardzo ucieszyło nas zdanie rzucone przez jedną z turystek koleżance:
– To co, lansujemy się i robimy foty, czy jeszcze idziemy nad ten staw? 
Smaczku sytuacji dodawał fakt, że za sobą miały zapewne kilka godzin drogi a do Czarnego Stawu zostało już zaledwie kilkaset metrów. Ale czy ten staw to w ogóle warto fotografować…?

Właśnie gdzieś w okolicach Czarnego Stawu Gąsienicowego moje malkontenctwo osiągnęło chyba swój szczyt. Posiliłam się kabanosem, bułką oraz niebieskim izotonikiem i… wcale nie zrobiło mi się lepiej. Chciałam po prostu wejść do tej cudnej, chłodnej, turkusowej wody i zostać tam do wieczora. Żebym już nigdzie nie musiała iść… Tomek popatrzył na mnie badawczo i chyba uznał, że faktycznie marnie wyglądam, bo wyjął z plecaka jakąś małą kolorową torebeczkę z napisem „Power gel” – brzmiało obiecująco. Kazał mi wciągnąć całość i obiecał, że to postawi mnie na nogi.

W końcu jakimś cudem dowlokłam się pod ścianę. Tuż pod nią, kiedy jeszcze walczyliśmy z podejściem po osuwających się ciągle kamieniach, na stromym zboczu, Ewa powiedziała coś, co wtedy umknęło mojej uwadze, ale z czego los sobie niedługo potem okrutnie zakpił… jej słowa brzmiały:
– Całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić!

Podejście pod Granaty, w tle Czarny Staw Gąsienicowy fot. TW

A pod ścianą… jeszcze raz spróbowałam pomarudzić, że może jednak ja zostanę, może sami się powspinają? Bo jak pomyślałam o czekających nas kilku  wyciągach… zrobiło mi się słabo. Tomek był absolutnie niewzruszony i nieczuły na moje postulaty, co więcej, zdawał się ich w ogóle nie słyszeć. Natomiast  Ewa jak tylko usłyszała dźwięk karabinka uderzającego o skałę, dostała nagłego przypływu chęci, siły i entuzjazmu, których i tak jej nie brakowało. Bo wiary i siły w tym dniu brakowało chyba w całych Tatrach tylko mi jednej…  Po chwili pogodziłam się już z myślą, że nie pozwolą mi tu spokojnie zostać i zaczekać. Zapytałam więc jeszcze tylko, czy z tej planowanej przez nas drogi – Środkowego Żeberka Skrajnego Granatu – można się wycofać zjazdami w dowolnym momencie. Usłyszałam, że owszem, tak. W dodatku zejście miało prowadzić szlakiem, więc bez długotrwałych zjazdów – dobrze, chociaż tyle na pocieszenie. Tomek omawiając z nami drogę wspomniał jeszcze o jakimś piątkowym wariancie, ale wysyczałam tylko przez zaciśnięte zęby, żeby zapomniał i na mnie nie liczył – żadnych piątek w dniu dzisiejszym! Chyba byłam na tyle stanowcza, że nie protestował…

No więc ruszyliśmy. Tomek prowadził, ja jako druga, Ewa za nami zbierając sprzęt ze ściany. Nie było tak źle. Droga była stosunkowo łatwa, bardzo ładna i ciekawie eksponowana. Było naprawdę przyjemnie. Nawet cieszyłam się, że mnie namówili, bo świat z tej perspektywy wyglądał cudownie.

Tylko te chmury… pojawiały się, znikały, snuły, zmieniały. Z góry było widać chmarę turystów wokół Czarnego Stawu i ponad nim, nikt nie uciekał, wiec nie było raczej powodów do paniki. Jeśli mnie pamięć nie myli to na stanowisku gdzieś po drugim wyciągu usłyszałam w oddali pomruki burzy… Przy moim poziomie motywacji w tym dniu, był to stanowczo sygnał do wycofu. Ale oczywiście tylko dla mnie.

W drodze na Granaty fot. TW

Moi partnerzy ocenili rzeczowo sytuację, zbadali zachowanie budującego się jeszcze niedawno, a teraz już znikającego cumulonimbusa i zauważywszy skrawek błękitnego nieba stwierdzili, że właściwie to jest „blue sky”. Cóż było robić? Poszliśmy dalej w górę. Pogoda faktycznie się znacząco poprawiła, pozowałyśmy nawet do zdjęć niemal w pełnym słońcu.

Doszliśmy tymczasem do nieco bardziej skomplikowanego wyciągu, Tomek pracowicie osadzał w ścianie kolejne przeloty, a my z zaciekawieniem obserwowałyśmy szybko unoszące się strzępy chmur… ich prędkość wznoszenia była imponująca… jak dla mnie to nie wróżyło nic dobrego, no ale wiadomo, ja tego dnia miałam same katastroficzne myśli.

Droga na prawym żeberku skrajnego Granatu fot. TW

Ile czasu trwało zanim spadły na nas pierwsze kulki lodu? Najwyżej kilka minut… Stałyśmy z Ewą na stanowisku i już chyba obie wiedziałyśmy, że ten grad szybko nie minie. Ponieważ ja miałam ręce zajęte asekuracją, Ewa tylko zapytała czy wyjąć mi kurtkę z plecaka, poprosiłam też o rękawiczki. Szybko się ubrałyśmy. Chwilę potem Tomek poprosił o zwolnienie mojej liny. Oho…- pomyślałam – zjeżdżamy. Operacje związane z przepięciem do zjazdów szły mu bardzo sprawnie, a mimo to wydawało nam się, że trwają wieki… grad powoli zamieniał się w grad z deszczem a potem już w ulewę… A my nadal czekałyśmy. W końcu zjechał do nas, pomajdrował bez słowa przy linach, poprzepinał, przeprowadził nas obie, kompletnie zdezorientowane, na pobliskie stanowisko zjazdowe i wyjaśnił co robimy dalej.

W tym momencie było już ponuro i dość ciemno, chmury zbiły się w gęstą masę i grzmiało coraz głośniej… Lało tak mocno, ze przez kaptury ledwo się słyszeliśmy. Zanim rozpoczął zjazd upewnił się jeszcze, że obie mamy przygotowane przyrządy zjazdowe, zapytał czy na pewno wiemy co robić i natychmiast po tym jak przytaknęłyśmy zaczął zjeżdżać. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu… były jednocześnie pewne, spokojne i przestraszone – dziwna mieszanka. No i zniknął nam z oczu w chmurach tuż poniżej stanowiska. I

Zostałyśmy same. Jak łatwo się domyślić, ponieważ grzmiało, pojawiły się także pierwsze błyski… Lał deszcz, bardzo wiało, dolina jakby zamknęła się w kilku metrach widoczności. Czułam się uwięziona w pułapce ciemnych chmur. W ciągu tych kilku, a może kilkunastu minut zrobiło się prawie tak ciemno jak o zmierzchu, było nam zimno, bo spodnie i buty wspinaczkowe kompletnie przemokły. Trzęsłyśmy się, ale nie jestem w stanie powiedzieć czy bardziej z zimna, czy ze strachu. Musiał to być obraz nędzy i rozpaczy, bo tkwiłyśmy tuż przy lekko wysuniętej od ściany skale, wokół której zawiązany był pęk pięciu lin wykorzystywanych jako stanowisko do zjazdów. Aby nasza autoasekuracja była możliwie najbezpieczniejsza wpięłyśmy się we wszystkie te liny – ja HMSem, Ewa dwoma karabinkami. Chwilę potem zaczęłam nerwowo sprawdzać, czy aby na pewno wiem jak prawidłowo wpiąć przyrząd zjazdowy. No i zaczęła się lekka panika, bo oczywiście nie wiedziałam. Cały poprzedni dzień owszem zjeżdżałam, ale na innym przyrządzie – na rolce, teraz miałam w głowie pustkę. A przecież używałam tego przyrządu tyle razy! Ewa oczywiście równie nerwowo co ja sprawdzała stan swojej  pamięci i mimo rysunków na przyrządach nie byłyśmy w stanie z całą pewnością stwierdzić, czy dobrze je wpięłyśmy… Dodatkowo jeszcze zawsze przy zjazdach używałyśmy jakichś blokerów, teraz nie było na nie ani czasu, ani warunków, ani prusików. Dla doświadczonych wspinaczy to żaden kłopot, ale dla nas wtedy był to dodatkowy dyskomfort w niezbyt już komfortowej sytuacji. W końcu ustaliłyśmy jak wpinamy linę i postanowiłyśmy sprawdzić jeszcze działanie przyrządu przed wypięciem auta.

I czekałyśmy.

Całą wieczność.

Trwała ona pewnie znów raptem kilka minut, ale nie dla nas. Czas, to wbrew temu co się nam wydaje, wcale nie jest wartość stała i obiektywna. Błyski były coraz częstsze, grzmoty coraz głośniejsze, czas między nimi coraz krótszy. Burza ciągle się do nas zbliżała, choć trudno mi było sobie wyobrazić, że może być jeszcze bliżej. Mimowolnie kuliłam się za każdym razem gdy błyskało i grzmiało. Zdawałam sobie sprawę z idiotyzmu tego zachowania i próbowałam z nim walczyć, ale bez skutku.  W pewnym momencie to ciemnobure niebo rozbłysnęło i równocześnie piorun trafił z ogromnym hukiem i przeraźliwym trzaskiem, chyba tuż nad nami – w grań Granatów. Zahuczała i zatrzęsła się cała dolina. Skuliłyśmy się obie jeszcze bardziej, jakby to mogło coś pomóc i sprawić, że w magiczny sposób stamtąd znikniemy. Nie umiem opisać słowami tamtej sytuacji, obrazów, grozy… 

Kiedy już głos Tomka przedarł się przez burzę i mogłyśmy zacząć zjeżdżać okazało się, że pomysł z wpięciem dwóch karabinków w te liny nie był do końca szczęśliwy. Liny napęczniały wodą, zrobiły się grube i szorstkie, a my nie miałyśmy siły, żeby je stamtąd wyszarpać. Człowiek w sytuacjach stresowych dostaje taką dawkę adrenaliny od własnego organizmu, że naprawdę potrafi wiele… W normalnej sytuacji pewnie mocowałybyśmy się bardzo długo z tymi karabinkami, albo stwierdziłybyśmy, że się ich nie da wyjąć, ale teraz zebrałyśmy przerażone myśli i wspólnie zaczęłyśmy wyszarpywać te cholerne liny, jedna po drugiej, systemowo, bo z szarpania na oślep nic nie wynikało. W końcu uwolniłyśmy Ewę, która zaczęła ostrożnie zjeżdżać, chyba nadal nie do końca wierząc, że prawidłowo wpięła linę w przyrząd zjazdowy… Patrzyłam na nią ze strachem, ale wszystko było ok.

Zostałam sama.
Nigdy jeszcze nie byłam aż tak sama.

Zadziwiające, jak wiele myśli zdążyło pojawić się w mojej głowie, jak wiele spraw się ułożyło, z jak wielu rzeczy zdałam sobie wtedy sprawę. Ile czasu mógł trwać ten zjazd Ewy? 5 minut? Chyba nie więcej. A mi ten czas wystarczył, żeby dowiedzieć się, co jest dla mnie w życiu ważne, czego się boję, czego pragnę, za co jestem wdzięczna i co jestem w stanie poświęcić. Przypomniałam też sobie, że jestem raczej wierząca.. 😉 Bardzo bałam się wtedy o Ewę, bo to ja ją namówiłam na ten wyjazd i czułam na sobie odpowiedzialność za nią. Pamiętam też, że jedną z pierwszych myśli, gdy zostałam tam sama, było ‘Jak to? To już? To wszystko?’ Dziś może się to wydawać śmieszne, ale wtedy naprawdę bałam się o swoje, nasze życie. Dobrze pamiętałam, że kilka dni wcześniej, w górach na skutek uderzenia pioruna, zginął taternik. Czułam się trochę jak przywiązana do tarczy, w którą ktoś wściekle ciska piorunami i trafia coraz bliżej i bliżej. Podejrzewam, że podobnych sytuacji większość miłośników gór ma na swoim koncie wiele, ale dla mnie był to pierwszy raz kiedy poczułam, że właśnie tu, właśnie teraz moje życie może się skończyć. I wiecie co pomyślałam? Poza żalem, że to już wszystko co mnie w życiu czeka, pomyślałam, że te ostatnie dni były cudowne, że spędziłam je tak, jak zawsze chciałam. Wśród niezwykłych ludzi, w pięknych miejscach, robiąc rzeczy które pokochałam od pierwszego dotknięcia dłonią skały. I gdybym wiedziała jaka jest cena za te przeżycia, byłam pewna, że po raz drugi wybrałabym tak samo. To mnie trochę uspokoiło.

Chwilę później lina była już wolna i mogłam się stamtąd wreszcie zabierać. Jestem pewna, że był to najszybszy i najbardziej spektakularny zjazd w mojej górskiej karierze… Na rękawiczkach zostały po nim wyraźne ślady. Kiedy byliśmy znów we troje, było już lepiej. Nie komfortowo, bo burza szalała nadal, ale nie byłam już przynajmniej sama. Potem jeszcze jeden zjazd, znów chwila samotności i wreszcie byliśmy pod ścianą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poczułby się w tym miejscu bezpiecznie, ale ja jednak czułam się tam całkiem nieźle. Na tyle, że powiedziałam do Tomka z groźną miną:
– Nie wiem jak Wy, ale ja jutro idę NA BASEN! Nie w góry…
Na co on szybko odpowiedział – Ja też.
Po chwili wskazał ręką na potok, który płynął pod ścianą i zapytał, czy poznaję to miejsce. Nie miałam pojęcia o czym mówi, bo nie, nie poznawałam. Wtedy powiedział, że dokładnie tędy podchodziliśmy. Nadal nie poznawałam. No ale wtedy nie było tam żadnego potoku…

czarny staw Gąsienicowy chwilę przed burzą fot. TW

Zejście było trudne. Oczywiście prowadziło nas do miejsca, o którym Ewa powiedziała (o ironio!) „całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić”. Pomiędzy osuwającymi się kamieniami płynął całkiem wartki potoczek. Kamienie zdawały się tylko czekać na najmniejsze nasze dotknięcie, by zsuwać się i toczyć w dół wraz z nami. Momentami miałam wrażenie, że łatwiej byłoby usiąść na pupie i tylko odpychać się rękami jadąc wraz z nimi w dół. Nie muszę chyba wspominać, że nie było sensu zmieniać butów. Pomykaliśmy więc w dół, zwinnie i szybko jak kozice, w butach wspinaczkowych, w których radośnie chlupotała nam woda. Dobiegliśmy do Czarnego Stawu. Tomek zarządził przystanek na zdjęcie z siebie uprzęży i schowanie sprzętu wspinaczkowego. Jakże głęboko w d…. miałam teraz klarowanie i pakowanie sprzętu, chciałam się tylko jak najszybciej znaleźć w jakimś suchym, zadaszonym i bezpiecznym miejscu. Ale pan każe, sługa musi, w końcu on tu rządzi. Szybko okazało się, że nie do końca o sprzęt wspinaczkowy chodziło. Wyjął z plecaka pół litra wiśniówki! Pierwszy raz w życiu tak się cieszyłam na widok alkoholu. Powiedział, że zasłużyliśmy na łyczek i dobraliśmy się do butelki. Mniej więcej w tym momencie naszym oczom ukazał się dość osobliwy widok. Szlakiem spacerował sobie spokojnie potężnej postury jegomość, gruby, siwy, z długą brodą, z kijem w ręku i w ogromnej żółtej pelerynie przeciwdeszczowej. Zobaczywszy nas szeroko się uśmiechnął i powiedział niskim rubasznym głosem:
– Co? Znowu się udało?
W nagrodę za trafną uwagę o naszej nędznej sytuacji dostał od nas łyka wiśniówki.

Pobiegliśmy dalej, bo do Murowańca był jeszcze kawałek drogi. Dyżurujący w tym dniu na Hali Romek przygarnął nas do dyżurki i zaparzył gorącą herbatę.

Zdjęliśmy przemoczone buty, wysuszyliśmy trochę ubrania. Dokończyliśmy wiśniówkę przy wesołych górskich opowieściach. Wszystko skończyło się  dobrze. Jako puenta tej historii niech posłuży komentarz Tomka, który jako podsumowanie naszej przygody powiedział już nazajutrz:
– Nie było najgorzej… jeszcze nie iskrzyły nam karabinki i włosy nie stawały dęba.

Niedawno w Tatrach zeszła pierwsza w tym sezonie lawina. Przetoczyła się przez media i być może informacja o niej dotarła także do przyszłych górskich ofiar. Każdego roku w Tatrach giną ludzie. W tym roku nie będzie inaczej. Statystyki są nieubłagane. Zdarzają się takie wypadki, którym nie sposób było zapobiec, ale większości z nich można jednak było uniknąć.

Czytam właśnie książkę Beaty Sabały Zielińskiej, pt. „TOPR, żeby inni mogli przeżyć” i mimo, że znam naprawdę wiele tych i podobnych opowieści, to jednak włos mi się na głowie jeży podczas czytania.

świadomość

Część osób, które giną w górach to wspinacze i skialpiniści, ale większość to po prostu bardziej lub mniej doświadczeni turyści. Nasze społeczeństwo generalnie nie jest zbyt aktywne i zaradne w terenie, edukacja w tym zakresie leży i czeka na lepsze czasy. Większość wycieczek „w góry” zaczyna się w Palenicy Białczańskiej, a kończy piwem w schronisku w Morskim Oku. I nie byłoby może w tym nic złego, pod warunkiem, że owi turyści przestaną wreszcie żądać ratunku, kiedy zapada zmierzch, wozy znikają i trzeba z Morskiego Oka do Palenicy wrócić na piechotę. Jednakże oni, mam wrażenie, ruszają dalej… Chcą być zdobywcami ośnieżonych szczytów i mieć selfie nad przepaścią. No i super. To znaczy byłoby super, gdyby poza tym, że ruszają tyłek, ruszyli też głową.

dać sobie szansę na przeżycie

Góry są fantastyczne, cudowne, mogą być źródłem wielu wspaniałych doznań i przeżyć, mogą być też bezpieczne, ale… trzeba dać im szansę!
Jeśli są oblodzone – nie są bezpieczne.
Gdy jest 4 stopień zagrożenia lawinowego – nie są bezpieczne.
Kiedy świeci słońce a w prognozie są burze – nie są bezpieczne.
Jak nie mamy odpowiedniego ubioru i minimum potrzebnych rzeczy – nie są bezpieczne.

Przypomina mi się tu letni apel jednego z Ratowników TOPR Andrzeja Maciaty:

Ludzie zlitujcie się: 
– prognozy się sprawdzają 
– jak grzmi w oddali, to zaraz będzie burza i będzie padał deszcz, nie minie nas, nie przejdzie bokiem, a piorun może nas porazić
– jak spadnie deszcz, robi się ślisko i można spaść w przepaść i się zabić
– w górach warunki pogodowe zmieniają się błyskawicznie, w pogodny dzień może przyjść mgła 
– jak przyjdzie mgła, to nic nie widać i można zabłądzić
– jak jest noc, to robi się ciemno i zimno
– gdy miną godziny popołudniowe, to czas zawracać a nie przeć bezmyślnie dalej 
– śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy
– ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was
Ludzie zlitujcie się dajcie nam szansę was uratować !!!!”

Ilość sprzedanych biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego w 2013 roku wynosiła ok. 2700000, w roku 2017 było to już ok. 3500000. Więcej turystów w górach oznacza więcej wypadków. Poza tym rośnie zapotrzebowanie na nieco bardziej wyszukane formy spędzania czasu w górach. Rośnie ilość kursów turystyki zimowej i szkoleń lawinowych. Niestety, nie idzie za tym jakość.

kurs lawinowy

Miałam szczęście być uczestnikiem jednego z pierwszych kursów lawinowych organizowanego przez Schronisko w Pięciu Stawach Polskich i prowadzonego przez Ratowników TOPR. Było to równo 10 lat temu. Kurs był długi, trudny i intensywny. Było 2 instruktorów, pies lawinowy 🙂 i 6 uczestników.

Od tej pory sporo się zmieniło. Kursy lawinowe prowadzą teraz także ludzie, którzy nie mają ani doświadczenia, ani wiedzy. Rośnie liczba uczestników, a maleje ilość instruktorów. Konkurencja rośnie, więc ceny spadają. No ale cen nie można w nieskończoność obniżać, więc… kursy są coraz mniej profesjonalne, krótsze, sprzętu i ćwiczeń jest coraz mniej, kompetencje uczestników, wbrew pozorom, wcale nie rosną, a ryzyko – owszem. Bo taki „przeszkolony” delikwent czuje się już władcą śniegów i rusza dziarsko samodzielnie na podbój Tatr.

Niestety nadal nie umie ocenić ryzyka, ani nim zarządzać, sprzęt owszem widział, może nawet go ma, ale jak przyjdzie co do czego, nie będzie umiał się nim w  prawidłowy sposób posługiwać i w ten sposób staje się sam dla siebie jeszcze bardziej niebezpieczny. Koło się zamyka.

10 RZECZY, O KTÓRYCH MUSICIE PAMIĘTAĆ IDĄC ZIMĄ W GÓRY

1. Pogoda – w górach lubi się zmieniać szybko i nagle – to jest pech. Ale bywa też prognozowana, więc należy się z tymi prognozami zapoznać i liczyć.

2. Sprzęt, sprzęt i jeszcze raz wiedza, co, kiedy i DLACZEGO warto mieć w plecaku oraz jak tego używać.

3. Mapa, kompas to minimum, warto mieć też GPS.

4. Czołówka, kurtka i czapka – zawsze, nawet latem. Zimą dodatkowa kurtka, zapasowa czapka i rękawice w plecaku.

5. Naładowany telefon, trzymamy go blisko ciała, w cieple, bo na mrozie baterie padają bardzo szybko, a bez telefonu nie wezwiemy pomocy.

6. Aplikacja ‚Ratunek’, jej uruchomienie powoduje wysłanie naszej dokładnej lokalizacji natychmiast do Ratowników. Dzięki temu wiadomo gdzie nas szukać i pomoc na pewno dotrze szybciej, zwłaszcza zimą jest to bardzo istotne. Warto ją ściągnąć zanim będzie potrzebna.

7. Warto mieć też termos z ciepłym słodkim piciem oraz coś wysokokalorycznego do jedzenia – czekoladę lub chałwę (nie zamarza).

8. Lawinowe ABC, czyli sonda, łopatka i detektor.

9. Szkolenie lawinowe, jeśli idziemy gdziekolwiek w góry, gdy jest śnieg. Na pierwszym byłam w 2009 roku i od tamtej pory nie ma siły, żebym ruszyła się zimą w góry, albo wyjechała poza trasy narciarskie bez tzw. ABC lawinowego. Potem jeszcze to szkolenie powtarzałam i niebawem znów zamierzam się doszkolić. Iść zimą w góry bez tej wiedzy i sprzętu to tak, jakby wyskoczyć samemu z samolotu bez szkolenia z wysokości 4000 m lub wsiąść za kierownicę ferrari bez wcześniejszej nauki jazdy.

10. W kwestii szkoleń, bardzo ważne jest u kogo się szkolicie. Ofert jest naprawdę dużo, poświęćcie chwilę, żeby sprawdzić czy osoba, która będzie Was uczyć jest ratownikiem TOPR, wierzcie mi, tylko oni mają w Polsce wystarczającą wiedzę i doświadczenie, by wiedzieć o czym mówią…

Uważajcie na siebie i do zobaczenia w górach!

Myślisz czasem o tym, co czują ptaki gdy latają? Chcesz wiedzieć jakie w dotyku są chmury? A może masz ochotę poczuć emocje, które zapierają dech w piersiach, dosłownie i w przenośni? Skok spadochronowy w tandemie to jedna z najbardziej dostępnych tzw. ekstremalnych atrakcji.

Nie wymaga dalekich podróży, nie musisz robić badań, mieć super kondycji ani posiadać specjalistycznego sprzętu. Nie ma też ograniczenia wieku. Na skoki przyjeżdżają ludzie, którzy dostali prezent na 18, 30 lub 60 urodziny, przyjeżdżają tacy, którzy są na życiowym zakręcie, chcą przezwyciężyć swój strach albo się sprawdzić, a także ci, którzy chcą zaznać latania w jego najczystszej postaci.

W swojej pracy kamerzystki spadochronowej najbardziej lubię obserwować ludzi, którzy na naszych oczach przechodzą metamorfozę. W ciągu niespełna pół godziny na ich twarzach widzimy niepewność, strach, czasem przerażenie, a potem radość i euforię. Po lądowaniu nierzadko rzucają nam się ze szczęścia na szyję albo… ocierają łzy. Czasem mówią ‘nigdy więcej’ ;), ale znacznie częściej słyszymy, że to była najbardziej niesamowita rzecz, jaką w życiu robili. Te ich pozytywne emocje udzielają się też nam i sprawiają, że uwielbiamy swoją pracę. A Ty? Co powiesz na taki skok? Jakie masz obawy? Chciałabyś spróbować?

Podobno prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza strefa komfortu. Pomyślałam o tym, kiedy stanęłam któregoś grudniowego dnia na Kasprowym Wierchu, z nartami turowymi, na skraju Kotła Gąsienicowego.

Wiał silny wiatr, sypał śnieg a widoczność była żadna. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała T., czy jest pewny, że to dobry pomysł… On się tylko uśmiechnął i ruszyliśmy w dół. Przypominało to trochę skok z samolotu w chmurach, bez widoczności. Paradoksalnie bezpieczniej się czuję, kiedy skaczę, niż wtedy, gdy pędzę na nartach we mgle, po świeżym puszystym śniegu, stromo w dół, nie widząc co jest dalej…

A dalej było ciepłe schronisko, przytulne, drewniane wnętrze, miłe wspomnienia oraz najlepsza kwaśnica na świecie, którą zjedliśmy na śniadanie. Do tego ‚Simona Kossak’ Anny Kamińskiej, ciepły koc i herbata.
Tak smakuje życie poza strefą komfortu…

Następnego dnia rano wyszłam ze schroniska, żeby zrobić zdjęcia przed spodziewanym pogorszeniem pogody. Oświetlony pierwszymi promieniami słonka szczyt Kasprowego Wierchu był równie piękny, jak złoty od słońca wierzchołek Manaslu, który podziwiałam kilka tygodni wcześniej. Skrzypiący pod nogami śnieg, miejscami po pas, czyste błękitne niebo i nadmiar świeżego powietrza o temperaturze -12 stopni. Idealne warunki na samotną wycieczkę na fokach nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Po drodze, poza zapierającymi dech widokami, spotkałam też piękną dziewczynę, wyłoniła się nagle zza wzniesienia i zdawała się przybyć z innej epoki, takiej, która dawno już przeminęła. Miała na sobie bardzo szerokie spódnico-spodnie, futrzaną kurtkę oraz czapę z nausznikami, spod której wystawały długie rude włosy pokryte śniegiem. Spotkałam też starszego pana, który poprosił o zdjęcie na tle Kościelca i pochwalił moje umiejętności kadrowania. Rozmawialiśmy o górach i o duchu Wandy Rutkiewicz, który uratował ponoć życie Carlosowi C., po czym życząc sobie miłego dnia rozstaliśmy się. On ruszył dalej pieszo, ja na nartach.

Potem piłam czarną mocną kawę, owinięta szczelnie ciepłym pledem w piękne góralskie wzory, czytałam ‚Simonę Kossak’ i patrzyłam przez okno na zapadający zmierzch, wichurę, zawieję i zamieć razem wzięte. To był dobry dzień.

Tak wyglądał wpis, który zamieściłam rok temu na swoim prywatnym fb. Wtedy jednak nie zamieściłam dalszego ciągu, bo… nie był już taki sielski 😉

Nie chwal dnia przed zachodem słońca mówili…
Popołudniu zrobił się ‚armagedon’, wiatr przewracał turystów na szlaku, TOPR sugerował pozostanie w schronisku na noc, widoczność spadła, szalała zamieć, a o 18.00 okazało się, że jeden z zespołów taternickich nie wrócił ze wspinania… W związku z tym, że warunki były bardzo złe – wiatr w porywach miał prędkość 154 k/h, T. zadzwonił do jednego z tychże taterników i przywitał ich słowami „Dzień dobry, TOPR z tej strony, co tam u Was?”. Okazało się, że właśnie mieli dzwonić po pomoc, bo od godziny błąkają się w rejonie Czarnego Stawu i nie mogą znaleźć szlaku, nie wiedzą gdzie iść.

W tym czasie szlak był już zbyt niebezpieczny do przejścia, z powodu zagrożenia lawinowego. T. zasugerował im drogę dołem, aby nie podcięli lawiny trawesując zbocze. Po konsultacji z centralą TOPRu postanowił wyjść taternikom naprzeciw w możliwie najdalsze bezpieczne miejsce i wystrzelić race, aby wskazać im kierunek, w którym mają iść. Wzięliśmy detektory lawinowe, sondy i łopaty, zaparzyliśmy herbatę w termosie i wyszliśmy przed schronisko.

Nie wierzyłam własnym oczom. Kilka godzin wcześniej krajobraz wyglądał ZUPEŁNIE inaczej. Szłam tym samym szlakiem przy pięknej, niemal bezwietrznej pogodzie zaledwie kilka godzin wcześniej. Teraz nie mogłam się w ogóle połapać gdzie jestem… Przy mocniejszych podmuchach wiatru musiałam mocno zapierać się kijkami, żeby nie dać się ‚zdmuchnąć’. Śnieg sypał tak mocno, że miałam wrażenie jakby tysiące igieł wbijały mi się w skórę twarzy. Mimo nocy musiałam założyć gogle i zakryć całkowicie twarz buffem, bo okropnie piekła i czułam, że odmrażam sobie nos i policzki.

Przez zamieć ledwo widziałam w świetle czołówki T., który szedł przede mną. Narty nam się zapadały w świeżym śniegu, nawiało go tyle, że zaspy były miejscami wyższe ode mnie, nie było już śladów szlaku i kompletnie nie wiedziałabym gdzie jestem, gdyby nie delikatnie migoczące w oddali światła schroniska. Dotarliśmy do granicy lasu, czyli ostatniego bezpiecznego miejsca. T. skontaktował się z taternikami, wystrzelił race i czekaliśmy, była równo 19.00. Po dłuższym czasie przyszła przez radio informacja z centrali, że chłopaki sami się raczej nie wydostaną z miejsca, do którego doszli, czyli okolic Kamienia Karłowicza… Trzeba iść im pomóc.

Zawróciliśmy więc w stronę schroniska, ja do pokoju, a T. wraz z drugim ratownikiem poszli na poszukiwania… Miejscami brnęli w śniegu po pachy… Wrócili wraz z dwoma taternikami zmarznięci i przemoczeni ok 22.00.
A chwilę później… ruszyli na kolejne poszukiwania!
Tym razem narciarza, który zgubił się zjeżdżając z Hali nartostradą. Znał ją doskonale, zjeżdżał nią wiele razy, a jednak… Śnieg zasypał wszelkie ślady, zamieć uniemożliwiła zorientowanie się w terenie, a w lesie wszystkie drzewa wyglądają podobnie…

Narciarz po wezwaniu pomocy schronił się w wykopanej przez siebie jamie i czekał. Przy takiej sile wiatru i temperaturze -6 stopni, odczuwalna temperatura jest bliska -30 stopniom. Człowiek wychładza się wtedy w zastraszającym tempie. Ratownicy znaleźli go dość szybko, ale wydostanie się z tego terenu zajęło im blisko 1,5 godziny. Wrócili o północy.