Tag

TOPR

Przeglądanie

Niedawno w Tatrach zeszła pierwsza w tym sezonie lawina. Przetoczyła się przez media i być może informacja o niej dotarła także do przyszłych górskich ofiar. Każdego roku w Tatrach giną ludzie. W tym roku nie będzie inaczej. Statystyki są nieubłagane. Zdarzają się takie wypadki, którym nie sposób było zapobiec, ale większości z nich można jednak było uniknąć.

Czytam właśnie książkę Beaty Sabały Zielińskiej, pt. „TOPR, żeby inni mogli przeżyć” i mimo, że znam naprawdę wiele tych i podobnych opowieści, to jednak włos mi się na głowie jeży podczas czytania.

świadomość

Część osób, które giną w górach to wspinacze i skialpiniści, ale większość to po prostu bardziej lub mniej doświadczeni turyści. Nasze społeczeństwo generalnie nie jest zbyt aktywne i zaradne w terenie, edukacja w tym zakresie leży i czeka na lepsze czasy. Większość wycieczek „w góry” zaczyna się w Palenicy Białczańskiej, a kończy piwem w schronisku w Morskim Oku. I nie byłoby może w tym nic złego, pod warunkiem, że owi turyści przestaną wreszcie żądać ratunku, kiedy zapada zmierzch, wozy znikają i trzeba z Morskiego Oka do Palenicy wrócić na piechotę. Jednakże oni, mam wrażenie, ruszają dalej… Chcą być zdobywcami ośnieżonych szczytów i mieć selfie nad przepaścią. No i super. To znaczy byłoby super, gdyby poza tym, że ruszają tyłek, ruszyli też głową.

dać sobie szansę na przeżycie

Góry są fantastyczne, cudowne, mogą być źródłem wielu wspaniałych doznań i przeżyć, mogą być też bezpieczne, ale… trzeba dać im szansę!
Jeśli są oblodzone – nie są bezpieczne.
Gdy jest 4 stopień zagrożenia lawinowego – nie są bezpieczne.
Kiedy świeci słońce a w prognozie są burze – nie są bezpieczne.
Jak nie mamy odpowiedniego ubioru i minimum potrzebnych rzeczy – nie są bezpieczne.

Przypomina mi się tu letni apel jednego z Ratowników TOPR Andrzeja Maciaty:

Ludzie zlitujcie się: 
– prognozy się sprawdzają 
– jak grzmi w oddali, to zaraz będzie burza i będzie padał deszcz, nie minie nas, nie przejdzie bokiem, a piorun może nas porazić
– jak spadnie deszcz, robi się ślisko i można spaść w przepaść i się zabić
– w górach warunki pogodowe zmieniają się błyskawicznie, w pogodny dzień może przyjść mgła 
– jak przyjdzie mgła, to nic nie widać i można zabłądzić
– jak jest noc, to robi się ciemno i zimno
– gdy miną godziny popołudniowe, to czas zawracać a nie przeć bezmyślnie dalej 
– śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy
– ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was
Ludzie zlitujcie się dajcie nam szansę was uratować !!!!”

Ilość sprzedanych biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego w 2013 roku wynosiła ok. 2700000, w roku 2017 było to już ok. 3500000. Więcej turystów w górach oznacza więcej wypadków. Poza tym rośnie zapotrzebowanie na nieco bardziej wyszukane formy spędzania czasu w górach. Rośnie ilość kursów turystyki zimowej i szkoleń lawinowych. Niestety, nie idzie za tym jakość.

kurs lawinowy

Miałam szczęście być uczestnikiem jednego z pierwszych kursów lawinowych organizowanego przez Schronisko w Pięciu Stawach Polskich i prowadzonego przez Ratowników TOPR. Było to równo 10 lat temu. Kurs był długi, trudny i intensywny. Było 2 instruktorów, pies lawinowy 🙂 i 6 uczestników.

Od tej pory sporo się zmieniło. Kursy lawinowe prowadzą teraz także ludzie, którzy nie mają ani doświadczenia, ani wiedzy. Rośnie liczba uczestników, a maleje ilość instruktorów. Konkurencja rośnie, więc ceny spadają. No ale cen nie można w nieskończoność obniżać, więc… kursy są coraz mniej profesjonalne, krótsze, sprzętu i ćwiczeń jest coraz mniej, kompetencje uczestników, wbrew pozorom, wcale nie rosną, a ryzyko – owszem. Bo taki „przeszkolony” delikwent czuje się już władcą śniegów i rusza dziarsko samodzielnie na podbój Tatr.

Niestety nadal nie umie ocenić ryzyka, ani nim zarządzać, sprzęt owszem widział, może nawet go ma, ale jak przyjdzie co do czego, nie będzie umiał się nim w  prawidłowy sposób posługiwać i w ten sposób staje się sam dla siebie jeszcze bardziej niebezpieczny. Koło się zamyka.

10 RZECZY, O KTÓRYCH MUSICIE PAMIĘTAĆ IDĄC ZIMĄ W GÓRY

1. Pogoda – w górach lubi się zmieniać szybko i nagle – to jest pech. Ale bywa też prognozowana, więc należy się z tymi prognozami zapoznać i liczyć.

2. Sprzęt, sprzęt i jeszcze raz wiedza, co, kiedy i DLACZEGO warto mieć w plecaku oraz jak tego używać.

3. Mapa, kompas to minimum, warto mieć też GPS.

4. Czołówka, kurtka i czapka – zawsze, nawet latem. Zimą dodatkowa kurtka, zapasowa czapka i rękawice w plecaku.

5. Naładowany telefon, trzymamy go blisko ciała, w cieple, bo na mrozie baterie padają bardzo szybko, a bez telefonu nie wezwiemy pomocy.

6. Aplikacja ‚Ratunek’, jej uruchomienie powoduje wysłanie naszej dokładnej lokalizacji natychmiast do Ratowników. Dzięki temu wiadomo gdzie nas szukać i pomoc na pewno dotrze szybciej, zwłaszcza zimą jest to bardzo istotne. Warto ją ściągnąć zanim będzie potrzebna.

7. Warto mieć też termos z ciepłym słodkim piciem oraz coś wysokokalorycznego do jedzenia – czekoladę lub chałwę (nie zamarza).

8. Lawinowe ABC, czyli sonda, łopatka i detektor.

9. Szkolenie lawinowe, jeśli idziemy gdziekolwiek w góry, gdy jest śnieg. Na pierwszym byłam w 2009 roku i od tamtej pory nie ma siły, żebym ruszyła się zimą w góry, albo wyjechała poza trasy narciarskie bez tzw. ABC lawinowego. Potem jeszcze to szkolenie powtarzałam i niebawem znów zamierzam się doszkolić. Iść zimą w góry bez tej wiedzy i sprzętu to tak, jakby wyskoczyć samemu z samolotu bez szkolenia z wysokości 4000 m lub wsiąść za kierownicę ferrari bez wcześniejszej nauki jazdy.

10. W kwestii szkoleń, bardzo ważne jest u kogo się szkolicie. Ofert jest naprawdę dużo, poświęćcie chwilę, żeby sprawdzić czy osoba, która będzie Was uczyć jest ratownikiem TOPR, wierzcie mi, tylko oni mają w Polsce wystarczającą wiedzę i doświadczenie, by wiedzieć o czym mówią…

Uważajcie na siebie i do zobaczenia w górach!

Podobno prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza strefa komfortu. Pomyślałam o tym, kiedy stanęłam któregoś grudniowego dnia na Kasprowym Wierchu, z nartami turowymi, na skraju Kotła Gąsienicowego.

Wiał silny wiatr, sypał śnieg a widoczność była żadna. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała T., czy jest pewny, że to dobry pomysł… On się tylko uśmiechnął i ruszyliśmy w dół. Przypominało to trochę skok z samolotu w chmurach, bez widoczności. Paradoksalnie bezpieczniej się czuję, kiedy skaczę, niż wtedy, gdy pędzę na nartach we mgle, po świeżym puszystym śniegu, stromo w dół, nie widząc co jest dalej…

A dalej było ciepłe schronisko, przytulne, drewniane wnętrze, miłe wspomnienia oraz najlepsza kwaśnica na świecie, którą zjedliśmy na śniadanie. Do tego ‚Simona Kossak’ Anny Kamińskiej, ciepły koc i herbata.
Tak smakuje życie poza strefą komfortu…

Następnego dnia rano wyszłam ze schroniska, żeby zrobić zdjęcia przed spodziewanym pogorszeniem pogody. Oświetlony pierwszymi promieniami słonka szczyt Kasprowego Wierchu był równie piękny, jak złoty od słońca wierzchołek Manaslu, który podziwiałam kilka tygodni wcześniej. Skrzypiący pod nogami śnieg, miejscami po pas, czyste błękitne niebo i nadmiar świeżego powietrza o temperaturze -12 stopni. Idealne warunki na samotną wycieczkę na fokach nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Po drodze, poza zapierającymi dech widokami, spotkałam też piękną dziewczynę, wyłoniła się nagle zza wzniesienia i zdawała się przybyć z innej epoki, takiej, która dawno już przeminęła. Miała na sobie bardzo szerokie spódnico-spodnie, futrzaną kurtkę oraz czapę z nausznikami, spod której wystawały długie rude włosy pokryte śniegiem. Spotkałam też starszego pana, który poprosił o zdjęcie na tle Kościelca i pochwalił moje umiejętności kadrowania. Rozmawialiśmy o górach i o duchu Wandy Rutkiewicz, który uratował ponoć życie Carlosowi C., po czym życząc sobie miłego dnia rozstaliśmy się. On ruszył dalej pieszo, ja na nartach.

Potem piłam czarną mocną kawę, owinięta szczelnie ciepłym pledem w piękne góralskie wzory, czytałam ‚Simonę Kossak’ i patrzyłam przez okno na zapadający zmierzch, wichurę, zawieję i zamieć razem wzięte. To był dobry dzień.

Tak wyglądał wpis, który zamieściłam rok temu na swoim prywatnym fb. Wtedy jednak nie zamieściłam dalszego ciągu, bo… nie był już taki sielski 😉

Nie chwal dnia przed zachodem słońca mówili…
Popołudniu zrobił się ‚armagedon’, wiatr przewracał turystów na szlaku, TOPR sugerował pozostanie w schronisku na noc, widoczność spadła, szalała zamieć, a o 18.00 okazało się, że jeden z zespołów taternickich nie wrócił ze wspinania… W związku z tym, że warunki były bardzo złe – wiatr w porywach miał prędkość 154 k/h, T. zadzwonił do jednego z tychże taterników i przywitał ich słowami „Dzień dobry, TOPR z tej strony, co tam u Was?”. Okazało się, że właśnie mieli dzwonić po pomoc, bo od godziny błąkają się w rejonie Czarnego Stawu i nie mogą znaleźć szlaku, nie wiedzą gdzie iść.

W tym czasie szlak był już zbyt niebezpieczny do przejścia, z powodu zagrożenia lawinowego. T. zasugerował im drogę dołem, aby nie podcięli lawiny trawesując zbocze. Po konsultacji z centralą TOPRu postanowił wyjść taternikom naprzeciw w możliwie najdalsze bezpieczne miejsce i wystrzelić race, aby wskazać im kierunek, w którym mają iść. Wzięliśmy detektory lawinowe, sondy i łopaty, zaparzyliśmy herbatę w termosie i wyszliśmy przed schronisko.

Nie wierzyłam własnym oczom. Kilka godzin wcześniej krajobraz wyglądał ZUPEŁNIE inaczej. Szłam tym samym szlakiem przy pięknej, niemal bezwietrznej pogodzie zaledwie kilka godzin wcześniej. Teraz nie mogłam się w ogóle połapać gdzie jestem… Przy mocniejszych podmuchach wiatru musiałam mocno zapierać się kijkami, żeby nie dać się ‚zdmuchnąć’. Śnieg sypał tak mocno, że miałam wrażenie jakby tysiące igieł wbijały mi się w skórę twarzy. Mimo nocy musiałam założyć gogle i zakryć całkowicie twarz buffem, bo okropnie piekła i czułam, że odmrażam sobie nos i policzki.

Przez zamieć ledwo widziałam w świetle czołówki T., który szedł przede mną. Narty nam się zapadały w świeżym śniegu, nawiało go tyle, że zaspy były miejscami wyższe ode mnie, nie było już śladów szlaku i kompletnie nie wiedziałabym gdzie jestem, gdyby nie delikatnie migoczące w oddali światła schroniska. Dotarliśmy do granicy lasu, czyli ostatniego bezpiecznego miejsca. T. skontaktował się z taternikami, wystrzelił race i czekaliśmy, była równo 19.00. Po dłuższym czasie przyszła przez radio informacja z centrali, że chłopaki sami się raczej nie wydostaną z miejsca, do którego doszli, czyli okolic Kamienia Karłowicza… Trzeba iść im pomóc.

Zawróciliśmy więc w stronę schroniska, ja do pokoju, a T. wraz z drugim ratownikiem poszli na poszukiwania… Miejscami brnęli w śniegu po pachy… Wrócili wraz z dwoma taternikami zmarznięci i przemoczeni ok 22.00.
A chwilę później… ruszyli na kolejne poszukiwania!
Tym razem narciarza, który zgubił się zjeżdżając z Hali nartostradą. Znał ją doskonale, zjeżdżał nią wiele razy, a jednak… Śnieg zasypał wszelkie ślady, zamieć uniemożliwiła zorientowanie się w terenie, a w lesie wszystkie drzewa wyglądają podobnie…

Narciarz po wezwaniu pomocy schronił się w wykopanej przez siebie jamie i czekał. Przy takiej sile wiatru i temperaturze -6 stopni, odczuwalna temperatura jest bliska -30 stopniom. Człowiek wychładza się wtedy w zastraszającym tempie. Ratownicy znaleźli go dość szybko, ale wydostanie się z tego terenu zajęło im blisko 1,5 godziny. Wrócili o północy.