Tag

góry

Przeglądanie

Muszę się wam przyznać, że cierpię ostatnio na kryzys, któremu na imię rosnąca niechęć do życia online. Zastanawiam się nawet, czy pisanie bloga nie jest w moim przypadku objawem lekkiej schizofrenii. 
Nie ulega wątpliwości, że generalnie spędzamy w sieci za dużo czasu. Oczywiście Internet jest skarbnicą wiedzy, może być źródłem inspiracji i przyjemności, ale czy na pewno nasz cenny czas pochłaniają treści mądre, wartościowe i dla nas dobre? Jak mawia Radomska – mam wątpliwość…

wybieraj starannie, co obserwujesz

A tak naprawdę to nie mam wątpliwości. Mimo iż bardzo się staram ograniczać, to i tak przeglądanie głupot zajmuje mi codziennie sporo czasu. Jako użytkowniczka facebooka, bardzo długo broniłam się przed zainstalowaniem Instagrama. Wiedziałam, że to złodziej czasu, bo jednego już miałam. Odkryciem było więc dla mnie, kiedy przyjaciółka wytłumaczyła mi, że na Instagramie właściwie nie obserwuje znajomych, tylko profile wybranych artystów, satyryków, fotografów, wspinaczy i… agencji kosmicznej. Tych obserwowanych profili ma niewiele, wybrała je bardzo starannie. Dzięki temu ogląda niewiele i tylko te treści, które ją czegoś uczą, inspirują lub po prostu cieszą oko.

instagram a rzeczywistość

Podobne podejście do Instagrama ma chyba Ola Budzyńska (Pani Swojego Czasu). Czytałam kiedyś jej świetny post o tym, jak kobiety ją krytykują – że nie ma super figury, że niby taka fit a tu wisi, tu się marszczy i nijak jej ciało się ma do popularnych instagramowych trenerek. Na co Budzyńska, z rozbrajającą szczerością, że ma to w dupie. Namawia nas do ruchu dla zdrowia i dobrego samopoczucia, a nie po to, żebyśmy miały figury modelek. Wysnuła też wniosek, że jeśli my całymi dniami oglądamy piękne zdjęcia, pięknych kobiet, w pięknych sceneriach, do tego pięknie obrobione przez photoshopa, to sorry, nic dziwnego, że rzeczywistość nam się nie podoba.

Jest tylko jedno „ale” – przecież to my decydujemy, co oglądamy i kogo obserwujemy! 

to ty decydujesz – Nikt inny

I to jest sedno sprawy. Pisałam Wam TUTAJ, że jesteśmy wypadkową pięciu osób, z którymi spędzamy najwięcej czasu. Warto, żeby to były osoby, które nas wspierają, motywują lub inspirują. Tak samo jest z Instagramem i Internetem w ogóle. Tak jest właściwie ze wszystkim. To Ty decydujesz, co oglądasz, czego słuchasz. Nie daj sobie odebrać możliwości decydowania i samodzielnego myślenia, nie dawaj sobą manipulować. 

INDIAŃSKA PRZYPOWIEŚĆ O DOKONYWANIU WYBORÓW

Jest pewna piękna indiańska przypowieść, o dokonywaniu wyborów:

Pewien stary Indianin Cherokee nauczał swoje wnuki. Powiedział im tak:
– Wewnątrz mnie odbywa się walka. To straszna walka.
Walczą dwa wilki. Jeden reprezentuje strach, złość, zazdrość, smutek, żal, chciwość, arogancję, użalanie się nad sobą, poczucie winy, urazę, kłamstwa, fałszywą dumę i poczucie wyższości.
Drugi to radość, zadowolenie, zgoda, pokój, miłość, nadzieja, akceptacja, chęć zrozumienia, hojność, prawda, życzliwość, współczucie i wiara.
Taka sama walka odbywa się w każdym z ludzi.
Dzieci myślały o tym przez chwilę, po czym jedno z nich zapytało:
– Dziadku, a który wilk wygra?
– Ten, którego nakarmisz – odpowiedział stary Indianin.

mgla_snieznik_dotykam_chmur
w drodze na Śnieżnik

nie daj sobą manipulować

Żyjemy w trudnych czasach, kiedy z każdej strony ktoś mówi nam, co mamy myśleć, robić, co nosić, kogo lubić, o czym marzyć. Staliśmy się szarą sterowalną masą, przestajemy samodzielnie myśleć, pogubiliśmy się. Nasz konsumpcjonizm osiągnął szczyt, z którego, mam nadzieję, będzie się już tylko staczał. Mam wrażenie, że coraz trudniej jest mi trafiać w sieci na treści, które niczego nie sprzedają, a niosą ze sobą coś wartościowego. Chyba stąd ten mój internetowy kryzys.

co można robić offline?

Przez ten czas, kiedy niczego prawie nie publikowałam i skrycie cieszyłam się niechęcią do życia online, skupiłam się bardziej na życiu offline i w ramach tego:

1. Góry

Wyrwałam się na dwa dni w góry, w okolice Śnieżnika, żeby pobyć trochę z przyjaciółmi i podtrzymać tradycję corocznych spotkań fanów, nieistniejącego już dziś, czasopisma himalaisty Alka Lwowa, pt. Góry i Alpinizm. Nazwa z biegiem lat przekształciła się w Grubi i Aktywni i pod tym szyldem oni spotykają się od dwudziestu pięciu lat, a ja z nimi już od dziewięciu. Raz do roku, zawsze w ostatni weekend września, za każdym razem w innym schronisku i na innym szczycie, robimy sobie grupowe zdjęcie w pamiątkowych koszulkach. Kiedy oglądamy slajdy z poprzednich zlotów, widzimy coraz więcej osób, których już z nami nie ma… Dlatego jeszcze bardziej cieszymy się życiem, tym realnym, prawdziwym i wyciskamy je jak cytrynę. 
Zdecydowanie zaniżamy tam średnią wieku, dlatego czujemy się niejako w obowiązku trochę narozrabiać i zgodnie z nową tradycją zarządzamy tańce. Ze wzruszeniem dyskretnie przyglądam się paniom, które, nieco zawstydzone i poważne, dają się poprosić Tomkowi do tańca. My z dziewczynami, w tym czasie, wywijamy na parkiecie z panami w wieku naszych ojców i dziadków. I jest super.

krople_na_dzrewie_dotykam_chmur
krople deszczu w lesie w masywie Śnieżnika

2. zapasy na zimę

Pożyczyłam od pewnej dobrej duszyczki Thermomix i między innymi z jego pomocą produkuję zdrowsze alternatywy sklepowych produktów oraz zapasy na zimę – buliony, likiery, przyprawy, dżemy, kompoty, skoki i nalewki. Zrobiłam też pierwsze w swoim życiu ciasto drożdżowe! Najlepsze ciasto zawsze robiła moja Babcia Pola, ale Jej już nie a ciasto samo się nie zrobi. Gotować nigdy nie lubiłam i to już się pewnie nie zmieni, ale karmienie rodziny sprawia mi pewną przyjemność. Zwłaszcza jesienią, kiedy za oknem ziąb i deszcz, wierzę, że domowy rosół z kolendrą rozgrzewa nie tylko żołądki.

grzyb_mech_dotykam_chmur
na zboczach Śnieżnika

3. porządki i wyrzucanie

Robię porządki, wyrzucam i oddaję różne rzeczy. W szafach robi się luźniej. Kiedy udaje mi się uporządkować jakąś przestrzeń, czuję jak energia i moje myśli przepływają swobodniej. Co kilka miesięcy robię przegląd garderoby dzieci. Rzeczy zniszczone wyrzucamy, dobre oddajemy znajomym lub wrzucamy do kontenerów. Część z nich zabieram do Nepalu i rozdaję dzieciom na szlakach wysoko w górach, gdzie dostępność ubrań jest bardzo utrudniona.

4. Weekend offline bez dzieci

Zafundowaliśmy sobie weekend bez dzieci. Kocham je nad życie, ale kocham też czas, który spędzamy tylko we dwoje. Od maja do października właściwie nie mamy wolnych weekendów, więc taki wyrwany wspólny czas smakuje podwójnie. Impreza do rana (dawno tego nie robiliśmy), potem leżenie w łóżku do południa, książka, dobry obiad i kawa u teściów. Baterie naładowane.

roze_dotykam_chmur
jesienne róże w Międzyrzeczu

5. Rekord guinnessa

W ostatnim czasie był jeszcze spadochronowy rekord Guinnessa, w którego organizacji miałam zaszczyt i przyjemność uczestniczyć, ale to już materiał na kolejną opowieść.

polska_stratosfera_punya_project_dotykam_chmur
Punya Project organizowany przez Polską Stratosferę fot. Tomasz Witkowski

A Wy, organizujecie sobie czas offline? Co wtedy lubicie robić? A jeśli jeszcze nie próbowaliście, to może… spróbujemy razem? 

W momencie, gdy w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej rozpoczynała się premiera sztuki, pt. „Wanda” pióra Wiesławy Sujkowskiej, my byliśmy tysiące kilometrów stąd, gdzieś na szlaku w Himalajach Nepalu. Premierę więc przegapiliśmy, ale byliśmy w świecie, który Wanda pokochała, który wybrała, i w którym została już na zawsze.   

Nigdy jeszcze nie byłam na spektaklu, do którego byłabym lepiej przygotowana. Wprawdzie zapomniałam zabrać z domu torebkę i poszłam do teatru z górskim plecakiem, ale za to doskonale znałam postać, tematykę, miejsca, konteksty i odniesienia. 

Himalaje i Karakorum na maleńkiej scenie

Zupełnie nie byłam w stanie wyobrazić sobie, jak na małej białej scenie jedna aktorka zdoła pokazać Himalaje… Bo przecież nie można mówić o Wandzie Rutkiewicz bez nich. Mówienie o górach już jest trudne, pisanie jeszcze trudniejsze, a pokazanie ich w teatrze? Wydało mi się pomysłem karkołomnym. Bardzo się pomyliłam, na szczęście. 

Wanda „ukradła” mężczyznom Mount Everest

Właściwie nie jestem pewna czy trudniejsze wydawało mi się pokazanie gór, czy Wandy. Wanda Rutkiewicz była osobą niezwykłą, budziła skrajne emocje, miała swoich wielbicieli i przeciwników. Mało kto pozostawał wobec niej obojętny. Nie pasowała do swoich czasów, zawsze się wyróżniała, była szalenie ambitna i konsekwentnie dążyła do celu. Była nie tylko najlepszą polską himalaistką. Była jednym z najlepszych polskich himalaistów… Pierwszym Polakiem na Mount Evereście! Tego właśnie część polskiego męskiego świata wspinaczkowego nie mogła jej darować. 

Wanda Teatr Polski plakat
Plakat do spektaklu „Wanda” w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej

Wandzia

Pytam czasem o nią naszego przyjaciela Alka Lwowa, który znał Wandę osobiście. Uśmiecha się wtedy szeroko i zawsze mówi o niej Wandzia. Przyznaje, że była trudna, ale dodaje, że ją lubił. A ja się wtedy zastanawiam, czy któryś z himalaistów nie był trudny? Czy tylko w przypadku kobiety to się tak bardzo rzucało w oczy?

Wspomina także, że była piękną zadbaną kobietą. Bardzo się wyróżniała, nie tylko wśród polskich himalaistek. Podobno nawet w bazie pod K2 miała ze sobą buteleczkę ulubionych perfum…

Alek ma mnóstwo dzienników, które zawsze pisał będąc w górach. Mówi, że to, co dziś pamięta, często konfrontuje z zapiskami robionymi na bieżąco. Wyniki tych porównań zaskakują nawet jego samego. Dlatego czasem się złości, gdy słyszy kolegów wypowiadających się na temat przeszłości i mijających się przy tym mocno z prawdą. Pamięć ludzka jest zawodna. I wybiórcza.

„Wanda” Anny Kamińskiej

Wspaniałą opowieścią o niebanalnym życiu Wandy jest książka Anny Kamińskiej (którą uwielbiam, a wierzcie mi, jestem naprawdę wybredna), pt.“Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz”. Są tam nie tylko wspomnienia, ale i dokumenty, listy, notatki. Doskonale napisana, wnikliwa i obiektywna. Pobudzająca wyobraźnię i pozbawiona jakichkolwiek zgrzytów językowych, które w książkach o tematyce górskiej zdarzają się ostatnio coraz częściej. 

Kobiety o kobiecie i górach

Tak samo doskonale jest napisany monodram „Wanda”. Bez jakichkolwiek wpadek językowych czy merytorycznych, niepotrzebnych zabiegów stylistycznych, bez patosu. Niezwykłą sztukę o niezwykłej kobiecie, stworzyły kobiety. Napisała Wiesława Sujkowska, w roli Wandy wystąpiła fantastyczna Anita Jancia-Prokopowicz, Maria Sadowska -reżyseria i muzyka,Ilona Binarsch – scenografia, kostiumy, wideo i światła oraz Joanna Grabowiecka – reżyseria i światła. 

Premiera spektaklu „Wanda” odbyła się półtora roku temu. Oszczędzę Wam więc spóźnionej recenzji, a napiszę tylko, że jestem zachwycona. Wanda, którą powołała do życia na scenie Anita Jancia – Prokopowicz, onieśmiela, wzrusza, wzbudza podziw i zazdrość. Jest piękną odważną kobietą, równocześnie silną i kruchą, bezwzględną i wrażliwą, kochaną i samotną. To Wanda. A góry? 

Wanda nocą spektakl Bielsko-Biała
fot. Joanna Gałuszka

Zapach gór można poczuć nawet w teatrze

Góry po prostu się czuje na tej scenie. Kiedy przymykałam na chwilę oczy, widziałam Lamę odprawiającego pudżę, buddyjską modlitwę, aby obłaskawić górę i pobłogosławić wspinaczy. Czułam zapach kadzideł i bezkresną świeżość himalajskiego powietrza. Słyszałam modlitwy śpiewane przez  buddyjskich mnichów o świcie, słyszałam dźwięki ich dzwonków. Nocne pomruki lodowców i skrzypienie śniegu pod stopami. Widziałam miliardy gwiazd nad głową i cienie flag z mantrami, które powiewały na wietrze zanosząc modlitwy tam, gdzie trzeba. Dotykałam chmur, które prześlizgiwały się przez przełęcze i przez moje palce…    

Spektakl i jego znakomita recenzja

Jeśli chcecie przeczytać bardzo dobrą, rzetelną recenzję sztuki, odsyłam Was TUTAJ, do artykułu autorstwa Beaty Słamy, której też jestem fanką.

A jeśli macie ochotę na garść wzruszeń i zachwytów, to chodźcie wprost TUTAJ, po bilety na ten wyjątkowy spektakl. 
Nie marudźcie, że daleko, bo na przykład z Warszawy to tylko 400 km i 4 godziny. Wanda do bazy pod K2 szła piechotą, o kulach! 400 kilometrów i zajęło jej to znacznie więcej niż 4 godziny…. 
Zatem, Wy też dacie radę!

O najprostszych sprawach pisze się najtrudniej. Od lat ludzie zastanawiają się, co takiego jest w górach, że wciąż chcemy je zdobywać i do nich wracać? Czy chcemy sobie coś udowodnić? Pochwalić się światu? Przeżyć przygodę? A może podjąć wyzwanie? Niektórzy pewnie tak. Ale część z nas robi to po prostu z miłości. Chciałam Wam opowiedzieć o tej miłości, ale pisanie o tym idzie mi jak przysłowiowa krew z nosa. Czuję się bezradna. Nie umiem pisać o miłości, a już na pewno nie o miłości do kupy kamieni…

Czy w ogóle można pokochać kupę kamieni? Będę się upierać, że można, choć nie o te kamienie przecież chodzi. Mój Tomek mówi, że tak naprawdę to nie góry są ważne. Istotne jest to, co my w te góry wnosimy. 

Tabliczka na murku mani, na nim wypisana mantra. W tle Ama Dablam.

Pierwsze ziarnko

Z mojej pierwszej górskiej wycieczki pamiętam niewiele. Miałam jakieś 10 lat, trzeba było iść długo pod górę, byłam okropnie zmęczona i chciało mi się pić. Pamiętam zapach wody w strumieniu, chłód, który poczułam, gdy zanurzyłam w nim stopy. Radość i satysfakcję, gdy doszliśmy na szczyt. Łysica w Górach Świętokrzyskich, moje pierwsze 614 m n.p.m. zostało zdobyte! 🙂
Ziarnko zostało zasiane.

Można żyć bez powietrza

W górach bywałam przy okazji szkolnych wycieczek i obozów sportowych. A potem opuściłam je na wiele lat. Nie wiem, jak mogłam. Widocznie można żyć bez powietrza. 
Dorastałam, zakochiwałam się, pracowałam, studiowałam. Jednak uczucie niedosytu i niespełnienia towarzyszyło mi cały czas. Czaiło się i czekało. Pozornie byłam szczęśliwa, zdawało mi się, że mam wszystko, czego mi trzeba. A jednak tkwiło gdzieś w środku, jak mała uciążliwa zadra. Poczucie, że czegoś mi brak, że coś jest mocno nie tak. Pisałam Wam o tym TUTAJ.

Apetyt na góry 

Wróciłam w góry, gdy byłam już dorosła. I naprawdę pokochałam te kupy kamieni czystą bezwarunkową miłością. Podobną do tej, którą kocha się dziecko. Nie tylko wtedy, gdy jest radosne i uśmiechnięte, ale i wtedy, gdy grymasi i się chmurzy.

Miałam poczucie, że zmarnowałam wiele lat, kiedy zamiast po górach, błąkałam się po nadmorskich kurortach, szukając siebie i celu. Dlatego mój apetyt na góry był spory. 

W tamtym czasie byłam już po kursie spadochronowym, więc wiedziałam jedno: niemożliwe nie istnieje. Jeśli mogę wyskoczyć z lecącego samolotu 4000 metrów nad ziemią, to nie ma dla mnie gór niemożliwych, choćby tylko do zobaczenia.

Góry i chmury w Nepalu.

Zobaczyć Himalaje

Odkąd pamiętam marzyłam o tym, żeby zobaczyć Himalaje. Przez myśl mi chyba nigdy nie przeszło, że mogłabym po nich chodzić, ale zawsze bardzo chciałam je chociażby zobaczyć. Było to marzenie z kategorii niemożliwych, takie jak lot na księżyc, albo podróż w czasie. Marzenie, o którym z góry wiesz, że jest tzw. marzeniem ściętej głowy. 
I wiecie co? Tak naprawdę niewiele jest takich marzeń. Wprawdzie nie wiem jeszcze, czy uda mi się cofnąć w czasie o 200 lat, ale Himalaje zobaczyłam!

Ograniczenia są głównie w naszych głowach. Prawie wszystko jest możliwe, zwykle to tylko kwestia czasu i determinacji. Mój ulubiony ex mawia, że jest XXI wiek, ludzie latają w kosmos i nie ma rzeczy niemożliwych! I ja się zasadniczo z nim zgadzam.

Szczyt z pióropuszem chmur to Czomolungma, zwana też Mount Everest, najwyższa góra świata.

Góry wołają

Czasem mówię moim przyjaciołom, że czuję jak góry mnie wołają. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ci, którzy chodzą po górach doskonale wiedzą, o czym mówię. Bo góry naprawdę potrafią nas wołać. Gdy tu ilość przyziemnych spraw wciąż przyrasta, tam jest świat prostych prawd, prostych czynności i prostych myśli. Przede mną jest tylko cel i droga, która mnie ku niemu prowadzi. I ta droga jest właśnie tym, co w górach kocham najbardziej. Czasem nawet to ona jest dla mnie najważniejszym celem.

Górski potok na trasie do Everest Base Camp.

Życie staje się prostsze

Kiedy wędrujemy po Himalajach, dni w górach i kroków pod górę jest naprawdę dużo. Myśli też jest niemało. Tyle że tam są one jakby czystsze, idą z nami spokojnie, miarowo, nie pędzą, nie gonią, nie urywają się nagle, nie plączą. Jakby płynęły leniwie wraz z górskim potokiem. Mamy ze sobą tylko trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Plecak, ciepłe ubrania, śpiwór, jedną parę butów. To wystarcza na miesiąc i cztery pory roku. Świadomość, że do życia potrzeba nam tak niewielu przedmiotów jest taka wyzwalająca. Kupowanie przestaje mieć sens. Konsumpcjonizm staje się śmieszny. 

Tragarz w drodze do Everest Base Camp.

Tu i teraz

W himalajskich wioskach spotykamy uśmiechniętych ludzi, witają nas składając dłonie w taki sposób, w jaki my składaliśmy rączki, gdy jako dzieci odmawialiśmy przed snem ‘paciorek’. Mówią ‘namaste’ i pochylają lekko głowy. Czasem są boso, ale częściej w klapkach, na plecach noszą wielkie ładunki. Bardzo ciężko pracują, są ubodzy, ale wyglądają na szczęśliwych. Ich dzieci są roześmiane i ufne. Przybiegają do nas. 

Mała Nepalka u mnie na rękach. W tle jej mama ogląda ciuszki, które im dałam.


Czuję tam wszechogarniającą błogość. Dobrą, czystą energię. Najgłębszy możliwy spokój. Ciszę. Jakbym dotykała koniuszkiem palca absolutu. Czasem dotykam też chmur. Wszystko dzieje się tu i teraz. Wczoraj już minęło, jutro dopiero nadejdzie. Słońce chowa się za górami. Kończy się kolejny dobry dzień.

Wioska Marpha w dolinie Kali Gandaki, najgłębszej dolinie świata.


A teraz jest talerz ryżu z soczewicą i herbata z miodem i imbirem. I drewniana prycza. Przy odrobinie szczęścia może nawet prysznic. Ciepła woda oznacza, że trafiliśmy do raju.    

Ten tekst powstał latem 2010 roku. Opisuje pewien lipcowy dzień, który zapamiętam do końca życia. To wtedy, po raz pierwszy, odpowiedziałam sobie na pytanie, ile jestem w stanie poświęcić, aby żyć życiem, które wybrałam i pokochałam, na własnych zasadach.

Zapowiadał się cudowny wspinaczkowy dzień. Odczekaliśmy do 10.00, aby minęła zapowiadana wcześniej burza i wyruszyliśmy w góry.

Droga pod Granaty, mimo że piękna, wydawała mi się monotonna i długa. Ogromne zmęczenie ‘wypracowane’ poprzedniego dnia dawało się mocno we znaki. I było to nie tylko czysto fizyczne zmęczenie, ale i emocjonalne, bo aż do tej soboty sądziłam, że właśnie ta moja piątkowa wycieczka była największą przygodą w moim niezbyt imponującym górskim dorobku… Dla wnikliwych i zainteresowanych moimi skromnymi osiągnięciami, zdobytymi niemal nadludzkim wysiłkiem, nadmienię, że tą przygodą było przejście Jaskini Czarnej do Szmaragdowego Jeziorka.  

Wyjście z Jaskini Czarnej fot. TW

Przy czym była to moja pierwsza w życiu poważna jaskinia, pierwsze trójkowo-czwórkowe wspinanie w kaloszach i po mokrej skale oraz pierwsza górska działalność, która trwała bez przerwy dłużej niż 10 godzin. Jasne jest chyba, że później prawie całą noc nie spałam z wrażenia.  O nie, przepraszam, zasypiałam momentami, bo pamiętam nerwowe przepinki do nie kończących się zjazdów i wychodzenia, które mi się śniły. Ale czy takie sny mogą człowieka wyciszyć i zregenerować? Sami sobie odpowiedzcie….

Ale wróćmy do Granatów. Drogi nie ułatwiał także fakt, że środek sezonu w południowych godzinach oznaczał tłumy turystów w górach. Z mozołem podążali szlakiem, co jakiś czas zupełnie nieświadomie, ku naszej radości, stając się bohaterami przeróżnych scenek. To zadziwiające jak dużo można dowiedzieć się o ludziach, których mija się na górskiej ścieżce. Gdzieś na Hali Gąsienicowej usłyszeliśmy niezapomniany dialog ojca z synem. Był on równie śmieszny, co smutny. Mały zobaczył mężczyznę, który w nosidle na plecach niósł małego chłopca, i zapytał:
– Tato, a dlaczego ty mnie tak nie nosiłeś jak byłem mały?
Na co ojciec szybko, groźnie i przekonująco odpowiedział:
– Bo to jest koszmar! I dla tego w nosidełku i dla tego co go niesie!

Było dość parno, smętne chmury snuły się w dolinie i leniwie, bez przekonania przepływały ponad graniami, a droga naprawdę zdawała się nie mieć końca, plecak ciążył, w brzuchu zaczynało burczeć. Iskierka nadziei pojawiła się, kiedy zobaczyłam kierunkowskaz na schronisko Murowaniec. Nareszcie! – pomyślałam – usiądę, zjem, odpocznę. Tak szybko jak się pojawiła, tak też zgasła, bo Tomek obojętnym tonem wspomniał, że tam jest schronisko, ale my do niego NIE idziemy. Poczułam wtedy do niego szczerą nienawiść, obudziła się we mnie rządza krwi. No ale trudno, zniosę to jakoś przecież… jak kobieta.  Aby chwilowo odwrócić swoją własną uwagę od gór, które tego dnia tak mnie męczyły, rozmawiałam sobie z Ewą o skokach spadochronowych i tegorocznych próbach pobicia kobiecego spadochronowego rekordu Polski, co zapewne dla słyszących nas przechodniów mogło być równie zabawne, jak ich rozmowy dla nas. Pamiętam, że bardzo ucieszyło nas zdanie rzucone przez jedną z turystek koleżance:
– To co, lansujemy się i robimy foty, czy jeszcze idziemy nad ten staw? 
Smaczku sytuacji dodawał fakt, że za sobą miały zapewne kilka godzin drogi a do Czarnego Stawu zostało już zaledwie kilkaset metrów. Ale czy ten staw to w ogóle warto fotografować…?

Właśnie gdzieś w okolicach Czarnego Stawu Gąsienicowego moje malkontenctwo osiągnęło chyba swój szczyt. Posiliłam się kabanosem, bułką oraz niebieskim izotonikiem i… wcale nie zrobiło mi się lepiej. Chciałam po prostu wejść do tej cudnej, chłodnej, turkusowej wody i zostać tam do wieczora. Żebym już nigdzie nie musiała iść… Tomek popatrzył na mnie badawczo i chyba uznał, że faktycznie marnie wyglądam, bo wyjął z plecaka jakąś małą kolorową torebeczkę z napisem „Power gel” – brzmiało obiecująco. Kazał mi wciągnąć całość i obiecał, że to postawi mnie na nogi.

W końcu jakimś cudem dowlokłam się pod ścianę. Tuż pod nią, kiedy jeszcze walczyliśmy z podejściem po osuwających się ciągle kamieniach, na stromym zboczu, Ewa powiedziała coś, co wtedy umknęło mojej uwadze, ale z czego los sobie niedługo potem okrutnie zakpił… jej słowa brzmiały:
– Całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić!

Podejście pod Granaty, w tle Czarny Staw Gąsienicowy fot. TW

A pod ścianą… jeszcze raz spróbowałam pomarudzić, że może jednak ja zostanę, może sami się powspinają? Bo jak pomyślałam o czekających nas kilku  wyciągach… zrobiło mi się słabo. Tomek był absolutnie niewzruszony i nieczuły na moje postulaty, co więcej, zdawał się ich w ogóle nie słyszeć. Natomiast  Ewa jak tylko usłyszała dźwięk karabinka uderzającego o skałę, dostała nagłego przypływu chęci, siły i entuzjazmu, których i tak jej nie brakowało. Bo wiary i siły w tym dniu brakowało chyba w całych Tatrach tylko mi jednej…  Po chwili pogodziłam się już z myślą, że nie pozwolą mi tu spokojnie zostać i zaczekać. Zapytałam więc jeszcze tylko, czy z tej planowanej przez nas drogi – Środkowego Żeberka Skrajnego Granatu – można się wycofać zjazdami w dowolnym momencie. Usłyszałam, że owszem, tak. W dodatku zejście miało prowadzić szlakiem, więc bez długotrwałych zjazdów – dobrze, chociaż tyle na pocieszenie. Tomek omawiając z nami drogę wspomniał jeszcze o jakimś piątkowym wariancie, ale wysyczałam tylko przez zaciśnięte zęby, żeby zapomniał i na mnie nie liczył – żadnych piątek w dniu dzisiejszym! Chyba byłam na tyle stanowcza, że nie protestował…

No więc ruszyliśmy. Tomek prowadził, ja jako druga, Ewa za nami zbierając sprzęt ze ściany. Nie było tak źle. Droga była stosunkowo łatwa, bardzo ładna i ciekawie eksponowana. Było naprawdę przyjemnie. Nawet cieszyłam się, że mnie namówili, bo świat z tej perspektywy wyglądał cudownie.

Tylko te chmury… pojawiały się, znikały, snuły, zmieniały. Z góry było widać chmarę turystów wokół Czarnego Stawu i ponad nim, nikt nie uciekał, wiec nie było raczej powodów do paniki. Jeśli mnie pamięć nie myli to na stanowisku gdzieś po drugim wyciągu usłyszałam w oddali pomruki burzy… Przy moim poziomie motywacji w tym dniu, był to stanowczo sygnał do wycofu. Ale oczywiście tylko dla mnie.

W drodze na Granaty fot. TW

Moi partnerzy ocenili rzeczowo sytuację, zbadali zachowanie budującego się jeszcze niedawno, a teraz już znikającego cumulonimbusa i zauważywszy skrawek błękitnego nieba stwierdzili, że właściwie to jest „blue sky”. Cóż było robić? Poszliśmy dalej w górę. Pogoda faktycznie się znacząco poprawiła, pozowałyśmy nawet do zdjęć niemal w pełnym słońcu.

Doszliśmy tymczasem do nieco bardziej skomplikowanego wyciągu, Tomek pracowicie osadzał w ścianie kolejne przeloty, a my z zaciekawieniem obserwowałyśmy szybko unoszące się strzępy chmur… ich prędkość wznoszenia była imponująca… jak dla mnie to nie wróżyło nic dobrego, no ale wiadomo, ja tego dnia miałam same katastroficzne myśli.

Droga na prawym żeberku skrajnego Granatu fot. TW

Ile czasu trwało zanim spadły na nas pierwsze kulki lodu? Najwyżej kilka minut… Stałyśmy z Ewą na stanowisku i już chyba obie wiedziałyśmy, że ten grad szybko nie minie. Ponieważ ja miałam ręce zajęte asekuracją, Ewa tylko zapytała czy wyjąć mi kurtkę z plecaka, poprosiłam też o rękawiczki. Szybko się ubrałyśmy. Chwilę potem Tomek poprosił o zwolnienie mojej liny. Oho…- pomyślałam – zjeżdżamy. Operacje związane z przepięciem do zjazdów szły mu bardzo sprawnie, a mimo to wydawało nam się, że trwają wieki… grad powoli zamieniał się w grad z deszczem a potem już w ulewę… A my nadal czekałyśmy. W końcu zjechał do nas, pomajdrował bez słowa przy linach, poprzepinał, przeprowadził nas obie, kompletnie zdezorientowane, na pobliskie stanowisko zjazdowe i wyjaśnił co robimy dalej.

W tym momencie było już ponuro i dość ciemno, chmury zbiły się w gęstą masę i grzmiało coraz głośniej… Lało tak mocno, ze przez kaptury ledwo się słyszeliśmy. Zanim rozpoczął zjazd upewnił się jeszcze, że obie mamy przygotowane przyrządy zjazdowe, zapytał czy na pewno wiemy co robić i natychmiast po tym jak przytaknęłyśmy zaczął zjeżdżać. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu… były jednocześnie pewne, spokojne i przestraszone – dziwna mieszanka. No i zniknął nam z oczu w chmurach tuż poniżej stanowiska. I

Zostałyśmy same. Jak łatwo się domyślić, ponieważ grzmiało, pojawiły się także pierwsze błyski… Lał deszcz, bardzo wiało, dolina jakby zamknęła się w kilku metrach widoczności. Czułam się uwięziona w pułapce ciemnych chmur. W ciągu tych kilku, a może kilkunastu minut zrobiło się prawie tak ciemno jak o zmierzchu, było nam zimno, bo spodnie i buty wspinaczkowe kompletnie przemokły. Trzęsłyśmy się, ale nie jestem w stanie powiedzieć czy bardziej z zimna, czy ze strachu. Musiał to być obraz nędzy i rozpaczy, bo tkwiłyśmy tuż przy lekko wysuniętej od ściany skale, wokół której zawiązany był pęk pięciu lin wykorzystywanych jako stanowisko do zjazdów. Aby nasza autoasekuracja była możliwie najbezpieczniejsza wpięłyśmy się we wszystkie te liny – ja HMSem, Ewa dwoma karabinkami. Chwilę potem zaczęłam nerwowo sprawdzać, czy aby na pewno wiem jak prawidłowo wpiąć przyrząd zjazdowy. No i zaczęła się lekka panika, bo oczywiście nie wiedziałam. Cały poprzedni dzień owszem zjeżdżałam, ale na innym przyrządzie – na rolce, teraz miałam w głowie pustkę. A przecież używałam tego przyrządu tyle razy! Ewa oczywiście równie nerwowo co ja sprawdzała stan swojej  pamięci i mimo rysunków na przyrządach nie byłyśmy w stanie z całą pewnością stwierdzić, czy dobrze je wpięłyśmy… Dodatkowo jeszcze zawsze przy zjazdach używałyśmy jakichś blokerów, teraz nie było na nie ani czasu, ani warunków, ani prusików. Dla doświadczonych wspinaczy to żaden kłopot, ale dla nas wtedy był to dodatkowy dyskomfort w niezbyt już komfortowej sytuacji. W końcu ustaliłyśmy jak wpinamy linę i postanowiłyśmy sprawdzić jeszcze działanie przyrządu przed wypięciem auta.

I czekałyśmy.

Całą wieczność.

Trwała ona pewnie znów raptem kilka minut, ale nie dla nas. Czas, to wbrew temu co się nam wydaje, wcale nie jest wartość stała i obiektywna. Błyski były coraz częstsze, grzmoty coraz głośniejsze, czas między nimi coraz krótszy. Burza ciągle się do nas zbliżała, choć trudno mi było sobie wyobrazić, że może być jeszcze bliżej. Mimowolnie kuliłam się za każdym razem gdy błyskało i grzmiało. Zdawałam sobie sprawę z idiotyzmu tego zachowania i próbowałam z nim walczyć, ale bez skutku.  W pewnym momencie to ciemnobure niebo rozbłysnęło i równocześnie piorun trafił z ogromnym hukiem i przeraźliwym trzaskiem, chyba tuż nad nami – w grań Granatów. Zahuczała i zatrzęsła się cała dolina. Skuliłyśmy się obie jeszcze bardziej, jakby to mogło coś pomóc i sprawić, że w magiczny sposób stamtąd znikniemy. Nie umiem opisać słowami tamtej sytuacji, obrazów, grozy… 

Kiedy już głos Tomka przedarł się przez burzę i mogłyśmy zacząć zjeżdżać okazało się, że pomysł z wpięciem dwóch karabinków w te liny nie był do końca szczęśliwy. Liny napęczniały wodą, zrobiły się grube i szorstkie, a my nie miałyśmy siły, żeby je stamtąd wyszarpać. Człowiek w sytuacjach stresowych dostaje taką dawkę adrenaliny od własnego organizmu, że naprawdę potrafi wiele… W normalnej sytuacji pewnie mocowałybyśmy się bardzo długo z tymi karabinkami, albo stwierdziłybyśmy, że się ich nie da wyjąć, ale teraz zebrałyśmy przerażone myśli i wspólnie zaczęłyśmy wyszarpywać te cholerne liny, jedna po drugiej, systemowo, bo z szarpania na oślep nic nie wynikało. W końcu uwolniłyśmy Ewę, która zaczęła ostrożnie zjeżdżać, chyba nadal nie do końca wierząc, że prawidłowo wpięła linę w przyrząd zjazdowy… Patrzyłam na nią ze strachem, ale wszystko było ok.

Zostałam sama.
Nigdy jeszcze nie byłam aż tak sama.

Zadziwiające, jak wiele myśli zdążyło pojawić się w mojej głowie, jak wiele spraw się ułożyło, z jak wielu rzeczy zdałam sobie wtedy sprawę. Ile czasu mógł trwać ten zjazd Ewy? 5 minut? Chyba nie więcej. A mi ten czas wystarczył, żeby dowiedzieć się, co jest dla mnie w życiu ważne, czego się boję, czego pragnę, za co jestem wdzięczna i co jestem w stanie poświęcić. Przypomniałam też sobie, że jestem raczej wierząca.. 😉 Bardzo bałam się wtedy o Ewę, bo to ja ją namówiłam na ten wyjazd i czułam na sobie odpowiedzialność za nią. Pamiętam też, że jedną z pierwszych myśli, gdy zostałam tam sama, było ‘Jak to? To już? To wszystko?’ Dziś może się to wydawać śmieszne, ale wtedy naprawdę bałam się o swoje, nasze życie. Dobrze pamiętałam, że kilka dni wcześniej, w górach na skutek uderzenia pioruna, zginął taternik. Czułam się trochę jak przywiązana do tarczy, w którą ktoś wściekle ciska piorunami i trafia coraz bliżej i bliżej. Podejrzewam, że podobnych sytuacji większość miłośników gór ma na swoim koncie wiele, ale dla mnie był to pierwszy raz kiedy poczułam, że właśnie tu, właśnie teraz moje życie może się skończyć. I wiecie co pomyślałam? Poza żalem, że to już wszystko co mnie w życiu czeka, pomyślałam, że te ostatnie dni były cudowne, że spędziłam je tak, jak zawsze chciałam. Wśród niezwykłych ludzi, w pięknych miejscach, robiąc rzeczy które pokochałam od pierwszego dotknięcia dłonią skały. I gdybym wiedziała jaka jest cena za te przeżycia, byłam pewna, że po raz drugi wybrałabym tak samo. To mnie trochę uspokoiło.

Chwilę później lina była już wolna i mogłam się stamtąd wreszcie zabierać. Jestem pewna, że był to najszybszy i najbardziej spektakularny zjazd w mojej górskiej karierze… Na rękawiczkach zostały po nim wyraźne ślady. Kiedy byliśmy znów we troje, było już lepiej. Nie komfortowo, bo burza szalała nadal, ale nie byłam już przynajmniej sama. Potem jeszcze jeden zjazd, znów chwila samotności i wreszcie byliśmy pod ścianą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poczułby się w tym miejscu bezpiecznie, ale ja jednak czułam się tam całkiem nieźle. Na tyle, że powiedziałam do Tomka z groźną miną:
– Nie wiem jak Wy, ale ja jutro idę NA BASEN! Nie w góry…
Na co on szybko odpowiedział – Ja też.
Po chwili wskazał ręką na potok, który płynął pod ścianą i zapytał, czy poznaję to miejsce. Nie miałam pojęcia o czym mówi, bo nie, nie poznawałam. Wtedy powiedział, że dokładnie tędy podchodziliśmy. Nadal nie poznawałam. No ale wtedy nie było tam żadnego potoku…

czarny staw Gąsienicowy chwilę przed burzą fot. TW

Zejście było trudne. Oczywiście prowadziło nas do miejsca, o którym Ewa powiedziała (o ironio!) „całe szczęście, że nie będziemy tędy schodzić”. Pomiędzy osuwającymi się kamieniami płynął całkiem wartki potoczek. Kamienie zdawały się tylko czekać na najmniejsze nasze dotknięcie, by zsuwać się i toczyć w dół wraz z nami. Momentami miałam wrażenie, że łatwiej byłoby usiąść na pupie i tylko odpychać się rękami jadąc wraz z nimi w dół. Nie muszę chyba wspominać, że nie było sensu zmieniać butów. Pomykaliśmy więc w dół, zwinnie i szybko jak kozice, w butach wspinaczkowych, w których radośnie chlupotała nam woda. Dobiegliśmy do Czarnego Stawu. Tomek zarządził przystanek na zdjęcie z siebie uprzęży i schowanie sprzętu wspinaczkowego. Jakże głęboko w d…. miałam teraz klarowanie i pakowanie sprzętu, chciałam się tylko jak najszybciej znaleźć w jakimś suchym, zadaszonym i bezpiecznym miejscu. Ale pan każe, sługa musi, w końcu on tu rządzi. Szybko okazało się, że nie do końca o sprzęt wspinaczkowy chodziło. Wyjął z plecaka pół litra wiśniówki! Pierwszy raz w życiu tak się cieszyłam na widok alkoholu. Powiedział, że zasłużyliśmy na łyczek i dobraliśmy się do butelki. Mniej więcej w tym momencie naszym oczom ukazał się dość osobliwy widok. Szlakiem spacerował sobie spokojnie potężnej postury jegomość, gruby, siwy, z długą brodą, z kijem w ręku i w ogromnej żółtej pelerynie przeciwdeszczowej. Zobaczywszy nas szeroko się uśmiechnął i powiedział niskim rubasznym głosem:
– Co? Znowu się udało?
W nagrodę za trafną uwagę o naszej nędznej sytuacji dostał od nas łyka wiśniówki.

Pobiegliśmy dalej, bo do Murowańca był jeszcze kawałek drogi. Dyżurujący w tym dniu na Hali Romek przygarnął nas do dyżurki i zaparzył gorącą herbatę.

Zdjęliśmy przemoczone buty, wysuszyliśmy trochę ubrania. Dokończyliśmy wiśniówkę przy wesołych górskich opowieściach. Wszystko skończyło się  dobrze. Jako puenta tej historii niech posłuży komentarz Tomka, który jako podsumowanie naszej przygody powiedział już nazajutrz:
– Nie było najgorzej… jeszcze nie iskrzyły nam karabinki i włosy nie stawały dęba.

Niedawno w Tatrach zeszła pierwsza w tym sezonie lawina. Przetoczyła się przez media i być może informacja o niej dotarła także do przyszłych górskich ofiar. Każdego roku w Tatrach giną ludzie. W tym roku nie będzie inaczej. Statystyki są nieubłagane. Zdarzają się takie wypadki, którym nie sposób było zapobiec, ale większości z nich można jednak było uniknąć.

Czytam właśnie książkę Beaty Sabały Zielińskiej, pt. „TOPR, żeby inni mogli przeżyć” i mimo, że znam naprawdę wiele tych i podobnych opowieści, to jednak włos mi się na głowie jeży podczas czytania.

świadomość

Część osób, które giną w górach to wspinacze i skialpiniści, ale większość to po prostu bardziej lub mniej doświadczeni turyści. Nasze społeczeństwo generalnie nie jest zbyt aktywne i zaradne w terenie, edukacja w tym zakresie leży i czeka na lepsze czasy. Większość wycieczek „w góry” zaczyna się w Palenicy Białczańskiej, a kończy piwem w schronisku w Morskim Oku. I nie byłoby może w tym nic złego, pod warunkiem, że owi turyści przestaną wreszcie żądać ratunku, kiedy zapada zmierzch, wozy znikają i trzeba z Morskiego Oka do Palenicy wrócić na piechotę. Jednakże oni, mam wrażenie, ruszają dalej… Chcą być zdobywcami ośnieżonych szczytów i mieć selfie nad przepaścią. No i super. To znaczy byłoby super, gdyby poza tym, że ruszają tyłek, ruszyli też głową.

dać sobie szansę na przeżycie

Góry są fantastyczne, cudowne, mogą być źródłem wielu wspaniałych doznań i przeżyć, mogą być też bezpieczne, ale… trzeba dać im szansę!
Jeśli są oblodzone – nie są bezpieczne.
Gdy jest 4 stopień zagrożenia lawinowego – nie są bezpieczne.
Kiedy świeci słońce a w prognozie są burze – nie są bezpieczne.
Jak nie mamy odpowiedniego ubioru i minimum potrzebnych rzeczy – nie są bezpieczne.

Przypomina mi się tu letni apel jednego z Ratowników TOPR Andrzeja Maciaty:

Ludzie zlitujcie się: 
– prognozy się sprawdzają 
– jak grzmi w oddali, to zaraz będzie burza i będzie padał deszcz, nie minie nas, nie przejdzie bokiem, a piorun może nas porazić
– jak spadnie deszcz, robi się ślisko i można spaść w przepaść i się zabić
– w górach warunki pogodowe zmieniają się błyskawicznie, w pogodny dzień może przyjść mgła 
– jak przyjdzie mgła, to nic nie widać i można zabłądzić
– jak jest noc, to robi się ciemno i zimno
– gdy miną godziny popołudniowe, to czas zawracać a nie przeć bezmyślnie dalej 
– śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy
– ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was
Ludzie zlitujcie się dajcie nam szansę was uratować !!!!”

Ilość sprzedanych biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego w 2013 roku wynosiła ok. 2700000, w roku 2017 było to już ok. 3500000. Więcej turystów w górach oznacza więcej wypadków. Poza tym rośnie zapotrzebowanie na nieco bardziej wyszukane formy spędzania czasu w górach. Rośnie ilość kursów turystyki zimowej i szkoleń lawinowych. Niestety, nie idzie za tym jakość.

kurs lawinowy

Miałam szczęście być uczestnikiem jednego z pierwszych kursów lawinowych organizowanego przez Schronisko w Pięciu Stawach Polskich i prowadzonego przez Ratowników TOPR. Było to równo 10 lat temu. Kurs był długi, trudny i intensywny. Było 2 instruktorów, pies lawinowy 🙂 i 6 uczestników.

Od tej pory sporo się zmieniło. Kursy lawinowe prowadzą teraz także ludzie, którzy nie mają ani doświadczenia, ani wiedzy. Rośnie liczba uczestników, a maleje ilość instruktorów. Konkurencja rośnie, więc ceny spadają. No ale cen nie można w nieskończoność obniżać, więc… kursy są coraz mniej profesjonalne, krótsze, sprzętu i ćwiczeń jest coraz mniej, kompetencje uczestników, wbrew pozorom, wcale nie rosną, a ryzyko – owszem. Bo taki „przeszkolony” delikwent czuje się już władcą śniegów i rusza dziarsko samodzielnie na podbój Tatr.

Niestety nadal nie umie ocenić ryzyka, ani nim zarządzać, sprzęt owszem widział, może nawet go ma, ale jak przyjdzie co do czego, nie będzie umiał się nim w  prawidłowy sposób posługiwać i w ten sposób staje się sam dla siebie jeszcze bardziej niebezpieczny. Koło się zamyka.

10 RZECZY, O KTÓRYCH MUSICIE PAMIĘTAĆ IDĄC ZIMĄ W GÓRY

1. Pogoda – w górach lubi się zmieniać szybko i nagle – to jest pech. Ale bywa też prognozowana, więc należy się z tymi prognozami zapoznać i liczyć.

2. Sprzęt, sprzęt i jeszcze raz wiedza, co, kiedy i DLACZEGO warto mieć w plecaku oraz jak tego używać.

3. Mapa, kompas to minimum, warto mieć też GPS.

4. Czołówka, kurtka i czapka – zawsze, nawet latem. Zimą dodatkowa kurtka, zapasowa czapka i rękawice w plecaku.

5. Naładowany telefon, trzymamy go blisko ciała, w cieple, bo na mrozie baterie padają bardzo szybko, a bez telefonu nie wezwiemy pomocy.

6. Aplikacja ‚Ratunek’, jej uruchomienie powoduje wysłanie naszej dokładnej lokalizacji natychmiast do Ratowników. Dzięki temu wiadomo gdzie nas szukać i pomoc na pewno dotrze szybciej, zwłaszcza zimą jest to bardzo istotne. Warto ją ściągnąć zanim będzie potrzebna.

7. Warto mieć też termos z ciepłym słodkim piciem oraz coś wysokokalorycznego do jedzenia – czekoladę lub chałwę (nie zamarza).

8. Lawinowe ABC, czyli sonda, łopatka i detektor.

9. Szkolenie lawinowe, jeśli idziemy gdziekolwiek w góry, gdy jest śnieg. Na pierwszym byłam w 2009 roku i od tamtej pory nie ma siły, żebym ruszyła się zimą w góry, albo wyjechała poza trasy narciarskie bez tzw. ABC lawinowego. Potem jeszcze to szkolenie powtarzałam i niebawem znów zamierzam się doszkolić. Iść zimą w góry bez tej wiedzy i sprzętu to tak, jakby wyskoczyć samemu z samolotu bez szkolenia z wysokości 4000 m lub wsiąść za kierownicę ferrari bez wcześniejszej nauki jazdy.

10. W kwestii szkoleń, bardzo ważne jest u kogo się szkolicie. Ofert jest naprawdę dużo, poświęćcie chwilę, żeby sprawdzić czy osoba, która będzie Was uczyć jest ratownikiem TOPR, wierzcie mi, tylko oni mają w Polsce wystarczającą wiedzę i doświadczenie, by wiedzieć o czym mówią…

Uważajcie na siebie i do zobaczenia w górach!

Podobno prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza strefa komfortu. Pomyślałam o tym, kiedy stanęłam któregoś grudniowego dnia na Kasprowym Wierchu, z nartami turowymi, na skraju Kotła Gąsienicowego.

Wiał silny wiatr, sypał śnieg a widoczność była żadna. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała T., czy jest pewny, że to dobry pomysł… On się tylko uśmiechnął i ruszyliśmy w dół. Przypominało to trochę skok z samolotu w chmurach, bez widoczności. Paradoksalnie bezpieczniej się czuję, kiedy skaczę, niż wtedy, gdy pędzę na nartach we mgle, po świeżym puszystym śniegu, stromo w dół, nie widząc co jest dalej…

A dalej było ciepłe schronisko, przytulne, drewniane wnętrze, miłe wspomnienia oraz najlepsza kwaśnica na świecie, którą zjedliśmy na śniadanie. Do tego ‚Simona Kossak’ Anny Kamińskiej, ciepły koc i herbata.
Tak smakuje życie poza strefą komfortu…

Następnego dnia rano wyszłam ze schroniska, żeby zrobić zdjęcia przed spodziewanym pogorszeniem pogody. Oświetlony pierwszymi promieniami słonka szczyt Kasprowego Wierchu był równie piękny, jak złoty od słońca wierzchołek Manaslu, który podziwiałam kilka tygodni wcześniej. Skrzypiący pod nogami śnieg, miejscami po pas, czyste błękitne niebo i nadmiar świeżego powietrza o temperaturze -12 stopni. Idealne warunki na samotną wycieczkę na fokach nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Po drodze, poza zapierającymi dech widokami, spotkałam też piękną dziewczynę, wyłoniła się nagle zza wzniesienia i zdawała się przybyć z innej epoki, takiej, która dawno już przeminęła. Miała na sobie bardzo szerokie spódnico-spodnie, futrzaną kurtkę oraz czapę z nausznikami, spod której wystawały długie rude włosy pokryte śniegiem. Spotkałam też starszego pana, który poprosił o zdjęcie na tle Kościelca i pochwalił moje umiejętności kadrowania. Rozmawialiśmy o górach i o duchu Wandy Rutkiewicz, który uratował ponoć życie Carlosowi C., po czym życząc sobie miłego dnia rozstaliśmy się. On ruszył dalej pieszo, ja na nartach.

Potem piłam czarną mocną kawę, owinięta szczelnie ciepłym pledem w piękne góralskie wzory, czytałam ‚Simonę Kossak’ i patrzyłam przez okno na zapadający zmierzch, wichurę, zawieję i zamieć razem wzięte. To był dobry dzień.

Tak wyglądał wpis, który zamieściłam rok temu na swoim prywatnym fb. Wtedy jednak nie zamieściłam dalszego ciągu, bo… nie był już taki sielski 😉

Nie chwal dnia przed zachodem słońca mówili…
Popołudniu zrobił się ‚armagedon’, wiatr przewracał turystów na szlaku, TOPR sugerował pozostanie w schronisku na noc, widoczność spadła, szalała zamieć, a o 18.00 okazało się, że jeden z zespołów taternickich nie wrócił ze wspinania… W związku z tym, że warunki były bardzo złe – wiatr w porywach miał prędkość 154 k/h, T. zadzwonił do jednego z tychże taterników i przywitał ich słowami „Dzień dobry, TOPR z tej strony, co tam u Was?”. Okazało się, że właśnie mieli dzwonić po pomoc, bo od godziny błąkają się w rejonie Czarnego Stawu i nie mogą znaleźć szlaku, nie wiedzą gdzie iść.

W tym czasie szlak był już zbyt niebezpieczny do przejścia, z powodu zagrożenia lawinowego. T. zasugerował im drogę dołem, aby nie podcięli lawiny trawesując zbocze. Po konsultacji z centralą TOPRu postanowił wyjść taternikom naprzeciw w możliwie najdalsze bezpieczne miejsce i wystrzelić race, aby wskazać im kierunek, w którym mają iść. Wzięliśmy detektory lawinowe, sondy i łopaty, zaparzyliśmy herbatę w termosie i wyszliśmy przed schronisko.

Nie wierzyłam własnym oczom. Kilka godzin wcześniej krajobraz wyglądał ZUPEŁNIE inaczej. Szłam tym samym szlakiem przy pięknej, niemal bezwietrznej pogodzie zaledwie kilka godzin wcześniej. Teraz nie mogłam się w ogóle połapać gdzie jestem… Przy mocniejszych podmuchach wiatru musiałam mocno zapierać się kijkami, żeby nie dać się ‚zdmuchnąć’. Śnieg sypał tak mocno, że miałam wrażenie jakby tysiące igieł wbijały mi się w skórę twarzy. Mimo nocy musiałam założyć gogle i zakryć całkowicie twarz buffem, bo okropnie piekła i czułam, że odmrażam sobie nos i policzki.

Przez zamieć ledwo widziałam w świetle czołówki T., który szedł przede mną. Narty nam się zapadały w świeżym śniegu, nawiało go tyle, że zaspy były miejscami wyższe ode mnie, nie było już śladów szlaku i kompletnie nie wiedziałabym gdzie jestem, gdyby nie delikatnie migoczące w oddali światła schroniska. Dotarliśmy do granicy lasu, czyli ostatniego bezpiecznego miejsca. T. skontaktował się z taternikami, wystrzelił race i czekaliśmy, była równo 19.00. Po dłuższym czasie przyszła przez radio informacja z centrali, że chłopaki sami się raczej nie wydostaną z miejsca, do którego doszli, czyli okolic Kamienia Karłowicza… Trzeba iść im pomóc.

Zawróciliśmy więc w stronę schroniska, ja do pokoju, a T. wraz z drugim ratownikiem poszli na poszukiwania… Miejscami brnęli w śniegu po pachy… Wrócili wraz z dwoma taternikami zmarznięci i przemoczeni ok 22.00.
A chwilę później… ruszyli na kolejne poszukiwania!
Tym razem narciarza, który zgubił się zjeżdżając z Hali nartostradą. Znał ją doskonale, zjeżdżał nią wiele razy, a jednak… Śnieg zasypał wszelkie ślady, zamieć uniemożliwiła zorientowanie się w terenie, a w lesie wszystkie drzewa wyglądają podobnie…

Narciarz po wezwaniu pomocy schronił się w wykopanej przez siebie jamie i czekał. Przy takiej sile wiatru i temperaturze -6 stopni, odczuwalna temperatura jest bliska -30 stopniom. Człowiek wychładza się wtedy w zastraszającym tempie. Ratownicy znaleźli go dość szybko, ale wydostanie się z tego terenu zajęło im blisko 1,5 godziny. Wrócili o północy.