Tag

Nepal

Przeglądanie

Święta Wielkanocne 2020, dla zdecydowanej większości z nas, będą zupełnie inne niż wszystkie poprzednie. Niektórzy spędzali Wielkanoc w gronie najbliższej często wielopokoleniowej rodziny, inni zwykle wyjeżdżali w góry, na Mazury lub w dalekie zagraniczne podróże. W tym roku będzie inaczej, prawdopodobnie u wszystkich, raczej bez wyjątków. Co byśmy nie robili, sprzątając, gotując i dekorując domy, odczujemy samotność. Bojkotowanie Świąt też specjalnie na to nie pomoże.

samotne święta

Ci z nas, którzy spędzali Święta z dziećmi, z małżonkami, partnerami, rodzicami a niekiedy i z dziadkami, prawdopodobnie spędzą je tym razem w dużo węższym gronie. W trosce o życie i zdrowie seniorów, zdecydują się na rozłąkę. I prawdopodobnie okaże się, że to szykowanie, gotowanie, pieczenie, sprzątanie, mycie okien i robienie pisanek straci nieco ze swego uroku i sensu, gdy nie ma przy nas tych, z którymi zwykliśmy spędzać te i każde inne Święta. 

Jeśli, mimo wewnętrznego oporu, myłam co roku przed Świętami okna, to niezupełnie tylko dla siebie i satysfakcji z czystego (przez krótką chwilę) domu. Robiłam to także po to, żeby sprawić przyjemność mojej Mamie, która lubi czyste okna i chce wierzyć, że wychowała mnie na jako taką panią domu. Robiłam to też z myślą o Teściowej, w oczach której chciałam zawsze uchodzić za nieco lepszą gospodynię, niż wskazuje na to nasza codzienność. 

święta z przedwojenną porcelaną

Bardzo lubiłam spędzać Święta z moją rodziną. Uśmiechniętą Mamą, głośnym Bratem, serdeczną Bratową i ich małym synkiem, z pomocną Teściową i z eleganckim Teściem w śnieżnobiałej koszuli z pięknymi spinkami przy mankietach. Polerowałam podarowane mi przez niego srebrne dzbanki, dzbanuszki i cukiernicę. Prasowałam stuletni ręcznie haftowany w liliowe kwiatki obrus. Wyciągałam ukochaną ćmielowską porcelanę (fason „bolero” ze zdobieniem w różyczki), pochodzącą z okresu międzywojennego. Pamiątkę po przyszywanej Prababci, której nie miałam szansy poznać, ale po której mam wrażenie, że dostałam w spadku nie tylko porcelanę, ale także umiłowanie pięknych starych przedmiotów.

Ubierałam odświętnie dzieciaki, córce plotłam warkocze, wiązałam kokardę z tyłu kwiecistej sukienki. Sama też zakładałam sukienkę, szpilki i malowałam się w pośpiechu, bo zazwyczaj byłam w niedoczasie. Mama zwykle bardzo chciała pomóc, a ja bardzo chciałam być samodzielna, więc nie przeczę – czasem iskrzyło, ale zawsze było dobrze, rodzinnie, głośno i wesoło. 

stol wielkanocny
fot. Remigiusz Witkowski

wielakanoc tysiące kilometrów od domu

Tylko jedne Święta Wielkanocne spędziliśmy inaczej. Kiedy rok po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w Nepalu wybraliśmy się tam z pomocą. Trzęsienie ziemi, które w ciągu jednej minuty zabrało życie prawie 10 000 ludzi. Wyobraźcie to sobie teraz. Kraj mniejszy o połowę od Polski i liczba zmarłych jednego dnia osób trzy razy większa niż w całych Chinach zabrał koronawirus COVID-19 (do tej pory). Jak dodamy do tego PKB, które w Nepalu wynosi ok. 2 dolary dziennie na osobę (dla porównania w Polsce wynosi 92 dolary), to mamy mniej więcej obraz ich tragicznej sytuacji. 

doceniajmy

Ale wracając do tematu Wielkanocy, chciałam Wam właściwie powiedzieć, że inne Święta nie muszą być złe. Samotność, taka która nie jest wieczna, też nie jest zła. Każdy, z kim miałam okazję rozmawiać o Nepalu, na pewno nieraz usłyszał ode mnie, że trekkingi w Himalajach bardzo zmieniły zarówno mnie, jak i moje podejście do świata, życia, wiary i przedmiotów. Nauczyły mnie doceniać nie tylko wszystko to, co posiadamy, ale przede wszystkim to, z czego posiadania już dawno przestaliśmy sobie zdawać sprawę.

Doceniam swój dom, samochód i kanapę. Ale przed pierwszą podrożą po Himalajach nie doceniałam luksusu jakim jest ciepła woda, ogrzewanie, prąd w gniazdku, światło czy umywalka z bieżącą wodą. Przyszłoby Wam do głowy, że umywalka to luksus? I nie chodzi tu o posiadanie takiego przedmiotu, tylko o fakt, że możesz umyć swój kubek lub uprać rzeczy stojąc wygodnie wyprostowanym… A podłoga, kuchenka, meble – jak często cieszysz się i doceniasz, że to masz?

z okazji świąt – latające t-rexy

Jak wyglądała nasza Wielkanoc w Manang na szlaku wokół Annapurny? W Wielką Sobotę wieczorem padał śnieg. Staliśmy przed naszym „hotelikiem” próbując zadzwonić do domu z telefonu satelitarnego. Okienko czasowe na połączenie było krótkie. Byliśmy w głębokiej dolinie i czas, kiedy przelatujący satelita nas „widział”, pomiędzy jedną a drugą górą, wynosił kilka minut. Kiedy rodzice odebrali telefon, nasza trzyletnia córeczka stwierdziłą, że nie ma teraz czasu, bo jest zajęta. Wpadłam w rozpacz, bardzo chciałam ją usłyszeć, ale ona akurat nie chciała przerywać zabawy. W końcu babci udało się namówić ją na rozmowę – życzyła nam ładnego słoneczka i fruwających T-rexów. Nie pytajcie, dlaczego T-rexów i dlaczego fruwających, nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Ale do dziś się uśmiechamy na to wspomnienie.

6 szklanek wrzątku i masło od naka – samicy jaka

Wieczorem poprosiliśmy kucharza o ugotowanie nam na rano 20 jajek na twardo i podanie równocześnie z nimi 6 szklanek z wrzątkiem. Oraz masła. Nie było łatwo im wytłumaczyć, po co nam to wszystko. Zresztą i tak nie uwierzyli. Następnego ranka też nie mogli uwierzyć, kiedy zobaczyli, że farbujemy jajka i piszemy po nich długopisami. No cóż, „westmeni”, jak często określa się turystów, miewają przecież różne dziwne pomysły i zwyczaje (kiedyś Wam opowiem o ty, co myślą na temat naszego papieru toaletowego :D).

pisanki nepal
Pisanki wielkanocne w Manang w Himalajach Nepalu, marzec 2016

najlepsza konserwa na świecie

Farbki do jajek przywiozłam specjalnie na tę okazję z Polski, podobnie jak dżem truskawkowy naszej roboty i bakalie. Nasza przyjaciółka Tamara podczas śniadania Wielkanocnego wyjęła dwie puszki mięsnej konserwy! Były okrzyki i wiwaty! Nie macie pojęcia jak ta konserwa smakowała! Traktowaliśmy ją niemal jak relikwię, podając sobie z rąk do rąk, z namaszczeniem, każdemu po plasterku, rozkoszując się smakiem. Prawdopodobnie nie była to jakaś nadzwyczaj pyszna konserwa, ale chleb smakuje inaczej, gdy jest się bardzo, bardzo głodnym, prawda? To był smak z Polski. Z domu, który znajdował się wiele tysięcy kilometrów stąd.

czekoladki belgijskie na śniadanie

Belgowie, którzy w tym czasie również przebywali w tym „hoteliku” i których zaprosiliśmy do wspólnego wielkanocnego śniadania, poczęstowali nas wyśmienitymi belgijskimi pralinkami. Jednak ich smak, który normalnie by może zachwycał, nie umywał się do smaku mielonki z puszki! Udało nam się zdobyć kilka gałązek bazi, mieliśmy przywiezionego z domu wielkanocnego kurczaczka, dżem, mielonkę, kilka czekoladek i te kolorowe jajka. Byliśmy w gronie przyjaciół, ale bez rodziny, w ukochanych Himalajach, ale daleko od domu. Było i bardzo dobrze i trochę przykro. 

jedyna dziwna wielkanoc

Święta wielkanocne w 2020 roku będą inne, dla nas wszystkich, chyba bez wyjątku. Niestety decyzja o tym nie należała do nas. Wiecie, co zrobię? Będę się cieszyć smakiem sałatki jarzynowej, choć wolałabym śledzie pod pierzynką mojej Mamy. Wypoleruję srebra, choć Teść ich nie zobaczy i wyjmę tę porcelanę, choć Rodzice nie wypiją w tym roku z niej herbaty. Mam zamiar cieszyć takimi Świętami, jakie są nam dane. I z całą pewnością będę się cieszyć na kolejne! Wyobraźcie sobie, jak to całe szaleństwo się już skończy, jakie to będą te kolejne Święta. Najbliższe i każde następne, podczas których będziemy wszyscy razem, całą rodziną, wspominać tę jedną jedyną dziwną Wielkanoc, ona już wtedy będzie daleko w tyle za nami, odległa jak zły sen.

Tego też nauczyły mnie Himalaje. Każdy najtrudniejszy nawet dzień i każda, choćby najdłuższa droga, kiedyś się kończą. A my z każdym takim doświadczeniem stajemy się bardziej pokorni, ale także silniejsi i odporniejsi. I tego Wam serdecznie życzę, nie tylko z okazji Świąt.

z koszyczkiem nad rzeka
Z koszyczkiem nad Narwią

Uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić! Znacie to? Zdarza się? No pewnie. Kiedy kilka miesięcy temu postanowiłam zacząć dzielić się z Wami moimi przygodami, przemyśleniami i chęcią pomagania małym Nepalczykom, kompletnie nie miałam pojęcia w co wdepnę. Słowo blogosfera znaczyło dla mnie zupełnie NIC. Jeden weekend pokazał mi blaski i cienie świata influencerów. Kazał się zastanowić dokąd zmierzamy jako konsumenci i ludzie?

KTO TO DO LICHA JEST TEN INFLUENCER?

Wiecie kto to taki? Ja nie wiedziałam… Odkrywałam i wciąż odkrywam ten świat dość powoli, sama jestem zdziwiona jak to możliwe, że tak mało o nim wiedziałam. Mniej więcej wtedy, kiedy zaczęłam stopniowo odkrywać blogi, które mnie zainteresowały i kobiety, które zaczęły mnie fascynować, pojawiła się informacja o konferencji dla blogerów, o dumnej nazwie INFLUENCER LIVE POZNAŃ. Szybko się zorientowałam, że będzie Ola Radomska (Mam Wątpliwość), Ola Budzyńska (Pani Swojego Czasu), Ania Makowska (Doktor Ania) a także Nauczona i Rychtyg, które mimo, że znam tylko z sieci to sporo im zawdzięczam w realnym świecie…

BILETU PANI NIE KUPISZ

Zapragnęłam zobaczyć je wszystkie i posłuchać ich na żywo. Zanim pomyślałam, radośnie oświadczyłam ukochanemu, że chcę jechać do Poznania, żeby zobaczyć moje nowe idolki w akcji. Tomek na to oczywiście – super pomysł – jedź koniecznie! Mina mi zrzedła, gdy się okazało, że nie można kupić biletu. Wyobrażacie to sobie? NIE MA TAKIEJ MOŻLIWOŚCI. Nic a nic z tego. Nie, żeby wyprzedane, a gdzie tam! Po prostu nie można ich sobie kupić. To jest konferencja blogerów dla blogerów a nie dla gapiów i zachwyconych fanek. Zjeżyłam się, bo naprawdę się już napaliłam na to wydarzenie, a tu takie rozczarowanie! No ale czytam, czytam i ha! Jest haczyk! Można się dostać na ten cały INFLUENCER LIVE POZNAŃ jak się zgłosi swój blog i siebie jako twórcę. Szach mat.

TWÓRCA CZY „TFURCA”?

No bardzo śmieszne. Niestety nie jestem żadnym twórcą (ani żadną twórczynią – jak zapewne chciałyby tytułować nas kobiety, które uznały, że ‘męskie’ nazwy, typu psycholog, dramaturg nam uwłaczają). Jestem co najwyżej tfurcą ;).
No niestety, nieopatrznie poskarżyłam się Tomkowi, który zamiast przytulić i ukoić moje rozczarowanie, kazał mi się po prostu zgłosić. To był chyba marzec, mój blog ruszył w styczniu. Nie poprzedniego – tego samego roku, niestety. No dobry żart. „Twórca bloger” z dorobkiem 3-miesięcznym, szacun! Mój ukochany słynie z tego, że raczej się nie poddaje i nie odpuszcza, więc przypilnował, żebym wysłała zgłoszenie. Prawie udało mi się go wykiwać, ale tylko prawie, był czujny i chciał nie chciał zgłoszenie wysłałam. Na 10 minut przed końcem rejestracji.

STRACH PRZED PORAŻKĄ

Nie chciałam wysłać tego zgłoszenia, bo nie widziałam żadnych szans, żeby mnie zaprosili. Nie bardzo mieli powód. Nikt nie lubi rozczarowań, po co więc samej się na nie narażać? 
Teraz dygresja. Byłam kiedyś uczestniczką dużej imprezy spadochronowej, podczas której próbowano zbudować w powietrzu, rekordową wtedy, 100-osobowa formację. Osoba, której zadaniem było zbudowanie tej formacji – Kate Cooper – powiedziała wtedy, że jasne, że to się jeszcze nikomu w Polsce nie udało. Jasne, że pogoda nie najlepsza, jasne, że może nie wyjść. Ale powiedziała też:

WHAT IF …? Co, jeśli się uda? Jeśli zostanę nową rekordzistką i razem, wspólnymi siłami tego dokonamy? Czy nie warto zaryzykować?

Trochę tak było z moim udziałem w tej konferencji. Zaryzykowałam. Udało się. 

NO TO JADĘ I…. PIERWSZY ZONK

Sobotni bardzo wczesny poranek. Dla mnie właściwie środek nocy, bo 4.50 kojarzy mi się raczej z zasypianiem niż wstawaniem (wyjątkiem są góry). Wyruszam w drogę. Tuż obok domu widzę unoszący się nad zalewem balon na ogrzane powietrze. Uwielbiam balony! Biorę to za dobry omen i dziarsko przemierzam te swoje 350 km. Trzy godziny do Poznania, ale potem pierwsza skucha, gdy odkrywam, że na terenie międzynarodowych targów poznańskich nie ma parkingu. Brawo Witkowska. No to jeszcze z godzinka krążenia po mieście, bo przyjechał Biedroń i utrudnienia, bo jest jakiś mecz i utrudnienia, bo nie sprawdziłam wcześniej opcji parkowania i teraz mam… utrudnienia. Znalazłam parking, więc jeszcze tylko pół godzinki szybką piechotką na miejsce i oto jestem! 

JESTEM BLOGErką?

Z dumą odbieram identyfikator, na którym poza moim imieniem jest też nazwa mojego bloga i bardzo mi z tym dziwnie. Jakbym trochę nakłamała i teraz to kłamstwo nie dość, że się wydało, to jeszcze się zmaterializowało pod postacią identyfikatora.
Porównałabym to też do porodu. Był sobie wielki brzuch i nagle jest mały człowiek.
Dziwne bardzo.

identyfikator ILPoznań

NIE MOJA BAJKA

No więc dumnie wkraczam na salę. I natychmiast poczułam, że pomyliłam bajki. Miałam ochotę odwrócić się na pięcie i spierniczać do domu, a potem prosto do Chrcynna na skoki. Do swojego świata. Za chwilę jednak przyszła niechętna myśl, że właśnie przejechałam 350 km, zapłaciłam (niemało) za autostradę, po godzinie poszukiwań znalazłam nawet miejsce do parkowania. I co? Teraz się zawinę i tak po prostu wrócę? No i co ja Tomkowi powiem? Z oporami, ale postanowiłam jednak zostać i chociaż się rozejrzeć. Za chwilę miała być zresztą prelekcja, na którą bardzo czekałam – Szymon Hołownia i jego Dobra Fabryka, wspierająca m.in. dzieciaki i chorych w Afryce. Mówił rzeczy straszne i rzeczy piękne. Ale czy jego opowieść była dla słuchających ważniejsza niż historia o tym, jak w rok zarobić na blogu milion?
Mam wątpliwość, jak mawia Radomska.

W KUCKI SELFIE Z KWIATKIEM

Rozglądałam się, rozglądałam i przecierałam oczy ze zdumienia. Gdzieś w kąciku, za stoiskiem z biżuterią, zobaczyłam młode dziewczę, które kucało przy roślince i robiło sobie selfie. Musiałam spojrzeć jeszcze raz, bo sama sobie nie wierzyłam w to, co zobaczyłam. Podeszłam bliżej… a tam konkurs – przymierz naszą biżuterię, zrób zdjęcie, wrzuć na insta, oznacz nas i już wtedy weźmiesz udział w konkursie. Hurraaa. No jakoś się nie skusiłam. Biżuterii praktycznie nie noszę, a porządnego selfie też nie umiem zrobić.

KOLEJKA PO FUSY Z KAWY

Kawałek dalej dostrzegłam niemałe zamieszanie przy pięknym różowym stoisku. Sztuczna trawka, różowiutki kontuarek, piękna różowa obsługa i nawet różowa wata cukrowa. I duże miski na kontuarku. Myślę sobie – chyba cukierki. Ale nie. Zakradam się do stoliczka z ulotkami a tam: zeskanuj kod, podaj nam wszystkie swoje dane, oznacz, zaznacz, polub i dostaniesz od nas torebkę skarbów. To podobno taki fantastyczny peeling z kawy, świat oszalał na jego punkcie, oszalej i ty. Peeling z kawy? Fusy znaczy się, tak? Fusy z kawy w pięknych miskach na różowym kontuarku. No dobra, trochę mi odwala na temat nie zaśmiecania planety, nie bardzo lubię jak mi ktoś wmawia, że potrzebuję czegoś, czego nie potrzebuję, ale takie wielkie halo z powodu fusów z kawy? Naprawdę? 

Ile wart jest gładki tyłek?

W takim świecie żyjemy? W Afryce kobiety umierają podczas porodów, bo nie ma podstawowej opieki zdrowotnej, dzieci umierają, bo brakuje pieniędzy na prąd do respiratorów, cena jednostki krwi wzrasta do 30$ a my wydajemy pieniądze na FUSY Z KAWY, dzięki którym będziemy miały przez chwilę gładsze tyłki? Nie jestem gotowa na taki świat. 

JAK ZROBIĆ DOBRZE ZA 30 ZŁ?

Masz wolne 30 zł (podejrzewam, że na peeling z kawy Ci nie wystarczy), więc może kup dziecku z chorobą głodową w Kongo posiłek? To tylko 10 zł. Możesz to zrobić choćby teraz TUTAJ. Albo kurteczkę dziecku z maleńkiej wioski w Himalajach Nepalu, mali uczniowie w tamtejszych szkołach bardzo marzną. Osobiście kupowałam i zanosiłam tym maluchom kurtki – cena jednej to 30 zł, cena pary butów 26 zł. Możesz o tym przeczytać TUTAJ. Chcesz wesprzeć szkoły w chmurach? Zapraszam TUTAJ. Przecież 30 zł to dwie nasze kawy z ładnej kawiarni. Napijmy się kawy z przyjaciółką w domu. Czy można żyć bez kawy z sieciówki? A bez respiratora? Bez jedzenia? Bez kurtki i butów?

CZY WARTO BYŁO TAM JECHAĆ?

Przeliczając na kurtki i buty dla „moich” dzieci z Nepalu to nie bardzo, ALE… Poznałam tam kilkoro fantastycznych ludzi, zyskałam mnóstwo cennej wiedzy, zobaczyłam „na żywo” osoby, które mnie motywują i inspirują. Dowiedziałam się o google i Instagramie takich rzeczy, że szok :D. Dziewczyny (i nie tylko) dzieliły się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem – za co jestem im bardzo wdzięczna. Nie tylko za triki, które mi pokazały, ale właśnie za sam fakt, że to robiły, naprawdę czułam ich wsparcie i chęć pomocy – to było fantastyczne!

FLAMASTER – MOJE TROFEUM

Na sam koniec konferencji udało mi się poznać dwie fantastyczne kobiety, od których uczyłam się (w sieci) jak robić graficzne notatki. Artykuł, który mnie zainspirował znajduje się TUTAJ. Dzięki nim zdałam za pierwszym podejściem dość trudne egzaminy teoretyczne na instruktora spadochronowego. Chciałam im za to osobiście podziękować i wiecie, co? Były równie zachwycone moim małym sukcesem jak ja. Wzruszyło mnie to bardzo. Na koniec przemiłej rozmowy Nauczona mnie uściskała i podarowała swój flamaster, który pomaga przy tworzeniu przestrzennych grafik na notatkach. 

flamaster kwiat głogu

najważniejsi są ludzie

Do domu wróciłam z głową pełną emocji i pomysłów, z nowymi pięknymi znajomościami, bez peelingu z fusów, bez selfie z kwiatkiem i bez jakichkolwiek gadżetów. Życie nauczyło mnie, że takie przypadkowe gratisy, po dzisiejszej radości, stają się jutro niepotrzebnymi przedmiotami, które niebawem zaśmiecą naszą planetę. Wróciłam z flamastrem, który jest moim trofeum. Symbolizuje nie tylko chęć rozwoju, bezinteresowność, kreatywność, inspirację, motywację, naszą moc sprawczą, ale przede wszystkim najbardziej wartościową rzecz na świecie – wspaniałe i piękne relacje międzyludzkie.

Jak często zdarza się Wam rozpłakać na konferencji? Kilka dni temu byłam uczestniczką sympozjum spadochronowego. Pierwszy wykład tego dnia rozpoczął się filmem. Tytuł brzmiał „Skydive Pokhara*” i już wiedziałam, że nie będzie dobrze… 
Kilkanaście sekund potem miałam oczy pełne łez. Ze wzruszenia. Na międzynarodowym sympozjum spadochronowym! Wyobrażacie sobie? 

Macie wokół siebie ludzi, którzy czują podobnie jak Wy? To samo Was cieszy, wzrusza i zachwyca? Do czasu, kiedy nie zostałam skoczkiem spadochronowym, nie znałam takich osób. Miałam oczywiście przyjaciół i znajomych. Dobrze się razem bawiliśmy, ale zawsze czułam, że od nich odstaję. Że jestem jakaś inna, że nie wiadomo, o co mi właściwie chodzi i że nie potrafię się w pełni cieszyć tym, czym oni.   

POTRZEBA AKCEPTACJI

Świat się zmienił wraz z pierwszym skokiem. To było jak odkrycie innego wszechświata i powrót do domu w jednym. Nie mogłam uwierzyć, że wszyscy odczuwamy pewne rzeczy dokładnie tak samo, mamy te same przemyślenia, wnioski i reakcje. Gdybym nie odkryła tych wszystkich ludzi, którzy skaczą, byłabym prawdopodobnie okropnie samotna i zagubiona. Potrzeba akceptacji jest mocno zakorzeniona w każdym z nas. I niezależnie od tego, czy lubimy szydełkować, jeździć konno, czytać, malować, nurkować, czy skakać z samolotu, mamy potrzebę bycia zrozumianymi i akceptowanymi. 

RAZEM

Sam fakt robienia czegoś, co kochamy to jedno, ale możliwość dzielenia tego z kimś, kto rozumie, daje dopiero pełnię szczęścia. Myślę, że we wspólnych męskich wyprawach na ryby, wyjściach na mecz, czy w babskich weekendach w SPA, wcale nie chodzi o ryby, piłkę nożną i masaże. Chodzi o możliwość dzielenia się emocjami, o wspólne przeżywanie. 

WOREK WSPOMNIEŃ

Mamy z naszymi przyjaciółmi taki wielki wór wspaniałych wspólnych przeżyć i wspomnień. Takich, do których nikt poza nami nie ma dostępu. Czasem wystarczy jeden dźwięk, delikatny zapach, jedno słowo. A wtedy wymieniamy szybko tylko jedno spojrzenie i już wiemy. Odlatujemy na chwilę do miejsc i sytuacji, w których byliśmy razem. Wpadamy w sieć utkaną z kolorów, smaków i zapachów. Są w niej najwyższe góry świata o wschodzie słońca, bose uśmiechnięte dzieci, które łapią nas za ręce, są skrzypiące śniegi, tatrzańskie schroniska, alpejskie lodowce, himalajskie wodospady i ciepła herbata w termosie. Jesteśmy my, ludzie, których łączy ta sama pasja.

ZAPACH SŁOŃCA zamknięty w pokrowcu

W świecie spadochronów ekscytację potrafi wywołać zapach czaszy spadochronu uwolnionej po zimie z pokrowca. To jedyny w swoim rodzaju zapach słońca, rozgrzanego powietrza, trawy i wolności. Zapach szczęścia. I wierzcie mi, każdy z nas reaguje na niego tak samo. Przymykamy oczy i wdychamy głęboko do płuc każdą cząsteczkę tej niepowtarzalnej woni. 

Kiedy zaś przymierzamy uprząż z pokrowcem spadochronowym, ciarki przebiegają nam po plecach. Czuję się w tym lepiej niż w najlepszych, najpiękniejszych kieckach i najwyższych szpilkach.

Podobnie jest, gdy wkładam na plecy mój wysłużony górski plecak. Był ze mną w tylu miejscach, przeżył tyle przygód! Lubimy się. Potem biorę do ręki linę, czekan, karabinki. Gładkie i chłodne idealnie układają się w dłoni, palce same znajdują zamki i wtedy ten delikatny metaliczny ‘klik’ – uwielbiam! 

KOLACJA Z PŁACZEM

Kiedyś, niedługo po którejś z naszych podróży do Nepalu, Tomek ugotował na kolację jakieś azjatyckie danie, może to było curry? Nie pamiętam. Ale za to doskonale pamiętam, że włączył naszą nepalską muzykę, zapalił kadzidło i podał jedzenie. Poczułam zapach kuminu i… nie byłam w stanie przełknąć kęsa. Rozpłakałam się i wyszłam :). On zdębiał. Za dużo bodźców, musiałam ochłonąć, muzykę trzeba było wyłączyć, bo nie mogłam równocześnie jeść i tak się wzruszać :).

CO MAJĄ WSPÓLNEGO SKOKI SPADOCHRONOWE Z NEPALEM?

Wyobraźcie więc sobie, co się ze mną stało, gdy na wielkim ekranie zobaczyłam moje ukochane Himalaje, buddyjskich mnichów, ich modlitewne młynki i flagi oraz… śmigłowiec i skoczków! Takie połączenie to jak koktajl mołotowa dla moich nerwów. Za mną już półtora roku od ostatniego pobytu w Nepalu i pół roku od ostatniego skoku. Tęsknię więc bardzo. 

Cały czas, ciągle i bezustannie cieszy mnie myśl, że nie jestem z takimi odczuciami sama. Na tej sali była blisko setka osób, z którymi dzielę pasję spadochronową. To wspaniałe uczucie. Ale też było co najmniej kilkoro, które rozumieją moja fascynację Nepalem! Sprawiło mi to ogromną, niebywałą wręcz przyjemność. Tym większą, że prowadzący wykład o wyprawach spadochronowych, Amerykanin Tom Noonan, zachwycał się Nepalem i jego mieszkańcami podobnie jak ja. 

Skaczemy nad Namche Bazar Nepal
Skaczemy na lotnisku Syangboche Airport w pobliżu Namche Bazar w Nepalu, w drodze do bazy pod Everestem, na wysokości 3780 m n.p.m. fot. Paweł Staliński

WARTOŚĆ SPOTKANIA

Takie sympozjum to nie tylko doskonała okazja, żeby zaczerpnąć fachowej wiedzy prosto z eksperckiego źródła. To także możliwość spotkania ludzi, którym podobnie w duszy gra. I nie jestem pewna, co jest tu dla mnie ważniejsze. Bo przecież ta wiedza jest do zdobycia, w Internecie jest dziś prawie wszystko, ale jednak nic nie jest w stanie zastąpić nam prawdziwego spotkania z drugim człowiekiem. Takie spotkania zawsze są budujące i inspirujące. 

UWAŻNIE ROZEJRZYJ SIĘ WOKÓŁ SIEBIE

Inna prelegentka, także Amerykanka, Melanie Curtis podczas tego sympozjum mówiła nam, żebyśmy zawsze otaczali się ludźmi, którzy nas wspierają, inspirują i motywują. Nic odkrywczego – pomyślałam. Ale dodajmy do tego przytoczone przez Melanie słowa Nancy Drew:

Jesteśmy odzwierciedleniem pięciu osób, z którymi spędzamy najwięcej czasu.

 Warto się rozejrzeć wokół siebie, prawda? Czasem może nawet zrobić jakieś porządki… 

Jeśli naprawdę lubicie coś robić, szukajcie ludzi, którzy lubią to samo, którzy myślą podobnie. Spotykajcie się, szukajcie okazji by się poznać, z takich spotkań zawsze wynika coś dobrego. Może się okazać, że łączy Was znacznie więcej, niż na początku sądziliście. 

*Pokhara to wspaniałe miasto w północnej części Nepalu, malowniczo położone nad jeziorem u stóp Himalajów. 

O najprostszych sprawach pisze się najtrudniej. Od lat ludzie zastanawiają się, co takiego jest w górach, że wciąż chcemy je zdobywać i do nich wracać? Czy chcemy sobie coś udowodnić? Pochwalić się światu? Przeżyć przygodę? A może podjąć wyzwanie? Niektórzy pewnie tak. Ale część z nas robi to po prostu z miłości. Chciałam Wam opowiedzieć o tej miłości, ale pisanie o tym idzie mi jak przysłowiowa krew z nosa. Czuję się bezradna. Nie umiem pisać o miłości, a już na pewno nie o miłości do kupy kamieni…

Czy w ogóle można pokochać kupę kamieni? Będę się upierać, że można, choć nie o te kamienie przecież chodzi. Mój Tomek mówi, że tak naprawdę to nie góry są ważne. Istotne jest to, co my w te góry wnosimy. 

Tabliczka na murku mani, na nim wypisana mantra. W tle Ama Dablam.

Pierwsze ziarnko

Z mojej pierwszej górskiej wycieczki pamiętam niewiele. Miałam jakieś 10 lat, trzeba było iść długo pod górę, byłam okropnie zmęczona i chciało mi się pić. Pamiętam zapach wody w strumieniu, chłód, który poczułam, gdy zanurzyłam w nim stopy. Radość i satysfakcję, gdy doszliśmy na szczyt. Łysica w Górach Świętokrzyskich, moje pierwsze 614 m n.p.m. zostało zdobyte! 🙂
Ziarnko zostało zasiane.

Można żyć bez powietrza

W górach bywałam przy okazji szkolnych wycieczek i obozów sportowych. A potem opuściłam je na wiele lat. Nie wiem, jak mogłam. Widocznie można żyć bez powietrza. 
Dorastałam, zakochiwałam się, pracowałam, studiowałam. Jednak uczucie niedosytu i niespełnienia towarzyszyło mi cały czas. Czaiło się i czekało. Pozornie byłam szczęśliwa, zdawało mi się, że mam wszystko, czego mi trzeba. A jednak tkwiło gdzieś w środku, jak mała uciążliwa zadra. Poczucie, że czegoś mi brak, że coś jest mocno nie tak. Pisałam Wam o tym TUTAJ.

Apetyt na góry 

Wróciłam w góry, gdy byłam już dorosła. I naprawdę pokochałam te kupy kamieni czystą bezwarunkową miłością. Podobną do tej, którą kocha się dziecko. Nie tylko wtedy, gdy jest radosne i uśmiechnięte, ale i wtedy, gdy grymasi i się chmurzy.

Miałam poczucie, że zmarnowałam wiele lat, kiedy zamiast po górach, błąkałam się po nadmorskich kurortach, szukając siebie i celu. Dlatego mój apetyt na góry był spory. 

W tamtym czasie byłam już po kursie spadochronowym, więc wiedziałam jedno: niemożliwe nie istnieje. Jeśli mogę wyskoczyć z lecącego samolotu 4000 metrów nad ziemią, to nie ma dla mnie gór niemożliwych, choćby tylko do zobaczenia.

Góry i chmury w Nepalu.

Zobaczyć Himalaje

Odkąd pamiętam marzyłam o tym, żeby zobaczyć Himalaje. Przez myśl mi chyba nigdy nie przeszło, że mogłabym po nich chodzić, ale zawsze bardzo chciałam je chociażby zobaczyć. Było to marzenie z kategorii niemożliwych, takie jak lot na księżyc, albo podróż w czasie. Marzenie, o którym z góry wiesz, że jest tzw. marzeniem ściętej głowy. 
I wiecie co? Tak naprawdę niewiele jest takich marzeń. Wprawdzie nie wiem jeszcze, czy uda mi się cofnąć w czasie o 200 lat, ale Himalaje zobaczyłam!

Ograniczenia są głównie w naszych głowach. Prawie wszystko jest możliwe, zwykle to tylko kwestia czasu i determinacji. Mój ulubiony ex mawia, że jest XXI wiek, ludzie latają w kosmos i nie ma rzeczy niemożliwych! I ja się zasadniczo z nim zgadzam.

Szczyt z pióropuszem chmur to Czomolungma, zwana też Mount Everest, najwyższa góra świata.

Góry wołają

Czasem mówię moim przyjaciołom, że czuję jak góry mnie wołają. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ci, którzy chodzą po górach doskonale wiedzą, o czym mówię. Bo góry naprawdę potrafią nas wołać. Gdy tu ilość przyziemnych spraw wciąż przyrasta, tam jest świat prostych prawd, prostych czynności i prostych myśli. Przede mną jest tylko cel i droga, która mnie ku niemu prowadzi. I ta droga jest właśnie tym, co w górach kocham najbardziej. Czasem nawet to ona jest dla mnie najważniejszym celem.

Górski potok na trasie do Everest Base Camp.

Życie staje się prostsze

Kiedy wędrujemy po Himalajach, dni w górach i kroków pod górę jest naprawdę dużo. Myśli też jest niemało. Tyle że tam są one jakby czystsze, idą z nami spokojnie, miarowo, nie pędzą, nie gonią, nie urywają się nagle, nie plączą. Jakby płynęły leniwie wraz z górskim potokiem. Mamy ze sobą tylko trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Plecak, ciepłe ubrania, śpiwór, jedną parę butów. To wystarcza na miesiąc i cztery pory roku. Świadomość, że do życia potrzeba nam tak niewielu przedmiotów jest taka wyzwalająca. Kupowanie przestaje mieć sens. Konsumpcjonizm staje się śmieszny. 

Tragarz w drodze do Everest Base Camp.

Tu i teraz

W himalajskich wioskach spotykamy uśmiechniętych ludzi, witają nas składając dłonie w taki sposób, w jaki my składaliśmy rączki, gdy jako dzieci odmawialiśmy przed snem ‘paciorek’. Mówią ‘namaste’ i pochylają lekko głowy. Czasem są boso, ale częściej w klapkach, na plecach noszą wielkie ładunki. Bardzo ciężko pracują, są ubodzy, ale wyglądają na szczęśliwych. Ich dzieci są roześmiane i ufne. Przybiegają do nas. 

Mała Nepalka u mnie na rękach. W tle jej mama ogląda ciuszki, które im dałam.


Czuję tam wszechogarniającą błogość. Dobrą, czystą energię. Najgłębszy możliwy spokój. Ciszę. Jakbym dotykała koniuszkiem palca absolutu. Czasem dotykam też chmur. Wszystko dzieje się tu i teraz. Wczoraj już minęło, jutro dopiero nadejdzie. Słońce chowa się za górami. Kończy się kolejny dobry dzień.

Wioska Marpha w dolinie Kali Gandaki, najgłębszej dolinie świata.


A teraz jest talerz ryżu z soczewicą i herbata z miodem i imbirem. I drewniana prycza. Przy odrobinie szczęścia może nawet prysznic. Ciepła woda oznacza, że trafiliśmy do raju.    

Postanowiłam pomagać małym Nepalczykom w himalajskich wioskach. Kluczem do pomagania stały się dla mnie szkoły. O tym, jak do tego w ogóle doszło możecie przeczytać TUTAJ. Teraz czas na część II opowieści o szkołach  w chmurach.

Zatem miałam już kontakt do nauczyciela o imieniu Mukhiya, który pomógł mi skontaktować się ze szkołą, której chcieliśmy pomóc, w wiosce Bragha na wysokości 3500 m n.p.m., w dystrykcie Manang, w Himalajach Nepalu. Kontakt ten wyglądał tak, że Mukhiya był naszym łącznikiem i to za jego pośrednictwem porozumiewałam się z pracownikiem szkoły. Moje pierwsze i najważniejsze pytanie brzmiało – Jakie są potrzeby szkoły?

Brama szkoły Nepal Himalaje
Brama szkoły w buddyjskiej wiosce w Himalajach Nepalu

Podejrzewałam, że może im brakować pomocy naukowych, może map, globusa, książek, zeszytów. Transport w tym rejonie odbywa się głównie pieszo i żeby przynieść do Braghi ładunek, trzeba z nim iść co najmniej 5 dni od miejsca, w którym kończy się w miarę normalna droga jezdna. Wprawdzie jeżdżą tamtędy czasem samochody terenowe, ale nikogo, poza turystami, praktycznie nie stać na taki transport.

Grzejniki

Już wcześniej obmyśliliśmy sobie z Tomkiem, że aby wspierać edukację najbiedniejszych dzieci, kupimy do szkoły laptopa i rzutnik, do tego nagramy na dysku zewnętrznym materiały edukacyjne oraz bajki, które pomogą dzieciom w nauce angielskiego. Język jest tam bardzo ważny, głównie ze względu na turystów, z których obecności utrzymuje się niemal cała dolina.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy przyszła odpowiedź… Przecierałam oczy ze zdumienia. Okazało się bowiem, że najpilniejsza potrzeba to grzejniki elektryczne albo ciepłe ubrania dla dzieci… W oczach stanęły mi łzy.

Zrobiło mi się trochę głupio, nieco wstyd i bardzo smutno. Głupio i wstyd, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że dzieci tam potrzebują tak podstawowych rzeczy, a smutno, bo szybko dotarło do mnie, że nawet najlepszy komputer i piękne materiały edukacyjne nie ogrzeją tych małych zmarzniętych istot … Nie sposób się przecież uczyć, gdy ciągle doskwiera zimno!

Zasięg komórkowy trzy dni drogi stąd

Druga myśl była taka: Jak ja mam zbierać pieniądze na grzejniki?! Niezbyt to medialne, prawda?

Kontakt pomiędzy mną a szkołą był bardzo trudny i powolny. Mukhiya mieszka i uczy w wiosce Nar Phoo na wysokości blisko 4500 m n.p.m., w miejscu gdzie nie ma zasięgu telefonów komórkowych, a do głównego szlaku idzie się 3 dni… Ponadto jego angielski,  mocno różni się od mojego, co nie ułatwia porozumiewania się. Zanim więc dowiedziałam się o grzejnikach i ubraniach, rozpoczęłam zbieranie pieniędzy na komputer i rzutnik, bo termin organizowanego przez nas trekkingu był coraz bliżej.

szkoły na końcu świata

Tak więc naszą pierwszą zbiórkę przeprowadziliśmy z pomocą fundacji Szkoły na końcu świata, za co jestem im bardzo wdzięczna, bo przecież zupełnie mnie nie znali, a zdecydowali się zaufać i pomóc!

Nasza przyjaciółka Tamara wynalazła w Internecie fundację Szkoły na końcu świata, która funduje stypendia uczniom szkoły w nepalskiej wiosce Jharkot. Pomyślałyśmy, że może oni nam pomogą zorganizować zbiórkę. Miałam straszną tremę i zupełnie nie wiedziałam jak mam powiedzieć obcej mi osobie, współzałożycielce i prezes fundacji Magdalenie Gołębiowskiej, że chcemy pomóc szkole, w której nigdy nie byliśmy i mamy zamiar zbierać pieniądze na ten cel za pośrednictwem jej fundacji! Do dziś nie wiem, jak ją przekonałam do tego pomysłu. Pamiętam jak powiedziała mi, że to co mówię brzmi rozsądnie, żebyśmy działali i życzyła nam powodzenia. Nasz apel o pomoc zamieściła nawet na facebookowej stronie fundacji!

baner zbiórka na szkołę w Nepalu
Nasza pierwsza akcja pomocowa dla dzieci w Nepalu

pomoc z bydgoszczy

W międzyczasie na pomoc wyruszyli nam przyjaciele z Bydgoszczy. Wśród swoich przyjaciół, znajomych i współpracowników zorganizowali zbiórkę i niebawem zaprosili nas po odbiór komputera i rzutnika! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Znaliśmy osobiście tylko dwie ze wszystkich osób, które przyłączyły się do naszej akcji w Bydgoszczy. To się naprawdę działo! Moim zdaniem to są małe cuda. A może wcale nie takie małe?

Bydgoszcz pomaga dzieciom w Nepalu
Ekipa z Bydgoszczy. Pierwszy z prawej himalaista Jan Kwiatoń.

Uruchomiona przez nas lawina dobroci rozpędzała się i niebawem mieliśmy już środki finansowe na zakup grzejników i ciepłych ubrań dla wszystkich 23 uczniów szkoły w Bradze!

dodatkowy komputer

Kiedy zaczynasz robić dobre rzeczy, to dobro zaczyna się mnożyć. Nasz przyjaciel Paweł w taki cudowny sposób pomnożył komputery i zyskaliśmy dzięki niemu dodatkowego laptopa. Na tym etapie nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie go przekażemy, ale byliśmy przekonani, że podarowany Pawłowi, przez innego Pawła, na pewno zrobi wspaniałą robotę w którejś ze szkół w Himalajach Nepalu. Właśnie od tego komputera rozpoczęła się kilkanaście dni później nasza największa akcja pomocowa!

festiwal podróżniczy kolosy

Tymczasem jest marzec 2016 roku, równo tydzień przez naszym wylotem do Kathmandu wybieramy się we dwoje do Gdyni na KOLOSY. Tomek rok wcześniej prowadził tam prezentację i odebrał wyróżnienie za Wyczyn Roku, ale niestety nie mogłam wtedy być z nim, bo rozchorowało nam się dziecko. Pojechaliśmy więc rok później, żeby zaczerpnąć trochę inspiracji i niesamowitej energii, których nigdy tam nie brakuje. Miałam nadzieję na radość i beztroskę.

Kiedy wybieraliśmy prezentacje, które chcieliśmy zobaczyć, trafiliśmy na tytuł „Ej! Odbudujmy Nepal”. Poszliśmy. Wolne miejsca były już tylko z przodu na podłodze. Wiedziałam, że będzie o trzęsieniu ziemi. Widziałam wcześniej w mediach już sporo materiałów o tej tragedii, ale kiedy Tija opowiadała o pracy przy odgruzowywaniu i o wspaniałych relacjach z mieszkańcami Kathmandu, łzy zaczęły powoli spływać mi po policzkach. Muzyka zagłuszała na szczęście mój szloch, spłakałam się tam okropnie. Po zakończeniu prezentacji ludzie przyglądali mi się z uwagą, chyba nie do końca rozumiejąc moje emocje, a Tija po prostu mnie przytuliła.
Ona rozumiała.

Świątynia Małp po trzęsieniu ziemi Kathmandu Nepal
Kathmandu po trzęsieniu ziemi

nie wierzę w przypadki

Do pociągu powrotnego wpadliśmy oczywiście w ostatniej chwili, roześmiani i zziajani. Cudem zdążyliśmy. Okazało się, ze nasze miejsca zajęły dwie sympatyczne panie, usiedliśmy więc na wolnych miejscach naprzeciw nich i wywiązała się luźna pogawędka. Gdzie byliśmy, co robiliśmy w Gdyni i tak dalej. Od słowa do słowa opowiedzieliśmy, że za tydzień ruszamy na charytatywny trekking. Matylda zapytała, czy czegoś nam jeszcze brakuje. Przyznałam, że przydałoby się więcej szczoteczek i past do zębów dla dzieci żyjących wysoko w chmurach.

A ona na to, że jest nauczycielką i bardzo chętnie, wspólnie ze swoimi uczniami, nam pomogą! Wyobrażacie sobie? Od lat powtarzam, że nie wierzę w przypadki! To była niedziela. W czwartek odebraliśmy ze szkoły od Matyldy trzy kartony pełne szczoteczek, past do zębów i innych drobiazgów, które polskie dzieci z chrześcijańskiej szkoły kupiły nepalskim dzieciom wielu wyznań. Wydało mi się to piękne i symboliczne.

Byliśmy gotowi do drogi, za chwilę mieliśmy wyruszyć w nasz pierwszy charytatywny trekking, który rozpoczął piękną, trwającą do dziś podróż.

szczoteczki i pasty dla dzieci  w Nepalu
Pasty do zębów i szczoteczki dla dzieci w Nepalu

skutek uboczny

Gdy myślę o tym teraz, to uśmiecham się do siebie tamtej. Minęło zaledwie 3 lata i aż 3 lata. Dziś już wiem, że w ludziach są ogromne pokłady dobra i wrażliwości. Potrafią rezygnować ze swoich potrzeb i przyjemności po to, by jakiemuś dziecku na końcu świata było wreszcie ciepło… I wiem, że mnóstwo tych ludzi jest wokół mnie. To jest najlepszy, najwspanialszy ‘skutek uboczny’ mojej działalności charytatywnej w Nepalu!

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Byłam okropnie zła na Tomka, że mnie ‘wrobił’ w tą zbiórkę i to na taką skalę. Przekonana, że nie uda mi się zebrać tych założonych przez nas 3000 zł na komputer i rzutnik do szkoły na końcu świata! Bałam się porażki i rozczarowania. One mnie paraliżowały, a Tomek, zupełnie ślepy i głuchy na te moje paranoje, dopingował i mobilizował mnie do dalszego działania. Od tego czasu mnóstwo się zmieniło, zarówno w szkołach, którym pomagamy, jak i… w mojej głowie.

kathmandu

20 marca 2016 roku wylądowaliśmy w Kathmandu. Mieliśmy półtora dnia na znalezienie odpowiednich grzejników, zakup płyt z materiałami edukacyjnymi i 30 dziecięcych kurtek. Okazało się to wcale nie takie łatwe, bo w dolinie Kathmandu trwało właśnie gorące lato… 

O tym jak doprowadziłam do płaczu Nepalkę, u której kupowaliśmy kurteczki, opowiem Wam następnym razem. (cdn.)

Chcesz wiedzieć jak pomagamy szkołom w Himalajach? Zajrzyj na naszą stronę SKY TATRA TEAM na fb

Historia naszej działalności charytatywnej zaczyna się tuż po katastrofalnym trzęsieniu ziemi o sile 7,8 w skali Richtera, które nawiedziło Nepal 25 kwietnia 2015 roku o 11:56 lokalnego czasu. W jego wyniku śmierć poniosły 8964 osoby, a rannych zostało co najmniej 23447 osób.

„Nie zapominajcie o nas…”

Nepal, po tym tragicznym wydarzeniu, popadł w jeszcze większe tarapaty. Po pierwszej pomocy, która popłynęła ze świata, przyszła szara codzienność, brakowało turystów, nie było zatem pracy i dochodów dla tysięcy nepalskich rodzin. Zapytani, czego potrzebują teraz najbardziej odpowiadali, że pracy, prosili „odwiedzajcie Nepal, nie zapominajcie o nas, potrzebujemy pracy i edukacji dla naszych dzieci”.

Ruszyliśmy na swój kolejny trekking, pod szyldem naszej nieformalnej grupy  Sky Tatra Team, równo rok później. Ale nie był to zwykły trekking, taki jak dotychczas. Tym razem postanowiliśmy zorganizować trekking charytatywny, pomocowy. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć, jak bardzo zmienił się Nepal po trzęsieniu ziemi. Ruszyliśmy pełni obaw, czy ten znany nam magiczny świat przetrwał, czy ludzie pozostali otwarci, serdeczni i uśmiechnięci, czy szlak wokół Annapurny, który już kiedyś przeszliśmy, nadal pozostał najpiękniejszym trekkingiem świata (dziś już wiemy, że jest jeden jeszcze piękniejszy, ale o tym kiedy indziej).

Zdjęcie z nepalskiej gazety

Ekspertem od pomysłów niemożliwych do zrealizowania jest mój Tomek, który ma na swoim koncie 2 wyróżnienia w kategorii Wyczyn Roku na KOLOSACH (festiwalu podróżniczym) – za skok spadochronowy ze stratosfery w ramach Projektu Polska Stratosfera (2014) oraz rekord świata w głębokości nurkowania na najwyższej wysokości, w jeziorze Tilicho w Himalajach (2007).

Tomek znalazł w Internecie zdjęcie jednej z najwyżej położonych i  najbiedniejszych szkół świata. Na zdjęciu był nauczyciel, w bardzo skromnym pomieszczeniu, grubo ubrany, na ławce siedziało kilkoro dzieci w czapkach, przed nimi tylko zeszyty. Powiedział mi wtedy:

Słoneczko, znajdź tego nauczyciela, to jest szkoła,  której pomożemy!
szkola Bragha Nepal
Szkoła w wiosce Bragha. Zdjęcie pochodzi z gazety Kathmandu Post.

No jasne, bardzo śmieszne, wyszperał jakieś zdjęcie w nepalskiej gazecie i każe mi na jego podstawie znaleźć człowieka! Na końcu świata, w kraju, w którym potężne trzęsienie ziemi zniszczyło domy, drogi, elektrownie i niemal całą infrastrukturę! Który nie wiadomo jak się nazywa, gdzie mieszka i zapewne nie zna angielskiego. No fantastyczny projekt. To ja już chyba wolę szukać igły w stogu siana, przynajmniej wiadomo, gdzie jest to siano…

jak znaleźć człowieka na końcu świata?

Rozpoczęłam gorączkowe poszukiwania. Trop był oczywisty, zaczęłam od gazety Kathmandu Post, z której dowiedzieliśmy się o szkole w wiosce Bragha. Napisałam na fb wiadomość do redakcji. Na pierwszą nie zareagowali. Czekałam cierpliwie kilka dni, wszak wiadomo, że czas tam płynie zupełnie inaczej niż w naszym zachodnim świecie. Napisałam więc kolejną wiadomość i już po kilku dniach 😀 dostałam adres mailowy do autora artykułu. Cieszyłam się jak dziecko! Wydawało mi się, że już „jestem w domu”. O jakże sromotnie się myliłam! Podekscytowana napisałam wiadomość z prośbą o namiary na nauczyciela. Czekałam jak na szpilkach. Odpowiedź przyszła zaskakująco szybko, jak na Nepal, czułam się jak dziecko rozpakowujące urodzinowy prezent, a w środku było:

तपाइँको इमेल प्राप्त भयो

Od: „Aash Gurung”

Temat: तपाइँको इमेल प्राप्त भयो Re: Upper Manang School – we want to help

Data: 17 lutego 2016 08:51:44 CET

Do: kasia@fly3.pl

फेरि फेरि यसरी नै पठाउँदै गर्नुहोला । धन्यावाद ।

आश गुरुङ

लमजुङ संवाददाता

कान्तिपुर दैनिक

मोवाईल : ९८५६०४५०४३

             : ९८१९१९०३४३

फोन      : ०६६–५२१३३७

No to mi odpisał reporter z Kathmandu Post 😀

Ja się łatwo nie poddaję, więc po pierwszym ciosie, szybko się podniosłam, otrzepałam piórka i do roboty! Od czego mamy tłumacza google?! Okazało się, że jest to automatyczna odpowiedź o treści „Wyślij to jeszcze raz. Dziękuję”. Oczywiście wysłałam, ale nigdy więcej nie dostałam już od nich żadnej wiadomości.

No i co teraz? Co dalej? Wróciłam do punktu wyjścia, a nawet, rzec by można, nieco się cofnęłam. No ale nic to, zakasałam rękawy i wzięłam się za czesanie internetów. Jak nie reporter z gazety to miejscowość. Przecież to są maleńkie wioski, znajdę wioskę, a potem kogoś w wiosce, kto ma Internet i mówi po angielsku. Jak myślicie, ile może być sposobów zapisu nazwy jednej jedynej małej wioseczki? Pierdyliard! Bragha, Bhraka, Braga, Braha, Braka i jeszcze kilka innych. Myślałam, że zwariuję, no przecież to niemożliwe.

Próbowałam też przez dużą międzynarodową organizację pomocową, ale mówiąc delikatnie nie pochylili się nad tematem…

szkoła Braga Nepal
Dzieci przed szkołą w Himalajach Nepalu

czy ktokolwiek mieszka w bradze?

Zatem miejscowość no jakby nie. Nie działa. Nie nazwisko, nie miejscowość, to może szerzej, a co, z rozmachem! I tak zaczęłam sprawdzać WSZYSTKO co mieściło się w okolicach Braghi i miało stronę na fb. Pisałam absolutnie do wszystkich. W ten sposób, po kilku tygodniach trafiłam na Hotel New Yak. (Niech Was nie zwiedzie nazwa hotel, bo standardy nepalskie są zupełnie inne niż te, do których przywykliśmy. I jak piszę zupełnie to właśnie to mam na myśli. Ale to temat na osobną opowieść.)

Dostałam wreszcie odpowiedź, po angielsku! Że owszem, jest tam w pobliżu szkoła, o której piszę i on (ma na imię Karma) się dowie o namiary i mi poda. Radość moja była wielka. I krótka. Bo okazało się, że szkoła zamknięta! Nie, on nie wie dlaczego i do kiedy. Ale… zna kogoś, kto uczył w tej szkole! Po kilku dniach dostałam numer telefonu. Kolejnych kilka zeszło na próbach skontaktowania się z mężczyzną o imieniu Mukhiya. Okazało się, że on już nie uczy w szkole w Bradze… Teraz jest nauczycielem w maleńkiej szkole w Nar Phoo na wysokości blisko 4500 m n.p.m., w której uczy się pięcioro dzieci. Obiecał jednak, że pomoże mi się skontaktować ze szkołą. (cdn.)

Chcesz wiedzieć jak pomagamy szkołom w Himalajach? Zajrzyj na naszą stronę SKY TATRA TEAM na fb